– W każdej grupie społecznej znajdziemy grono, które zajmuje się głównie „bywaniem" i pokazywaniem tego, gdzie byli, co konsumowali. To akcesorium do autopromocji. Ja oczywiście też mam z takimi ludźmi do czynienia – mówi Agata Michalak, redaktor naczelna magazynu KukBuk. W rozmowie z naTemat wyjaśnia, dlaczego ciągle żyjemy w "Polsce kebabowej" oraz dlaczego wydawany przez nią dwumiesięcznik ma walor "aspiracyjny", a nie hipsterski.
Agata Michalak: Nie chciałabym popadać w ezoteryczne klimaty, ale myślę, że ten wpływ jest bardzo duży. Jedzenie ma wpływ na to, jacy jesteśmy i na odwrót – to, jacy jesteśmy, warunkuje też to, co jemy. Na przykład „kuchnia pięciu przemian" potrafi odpowiednio tonizować albo podnosić temperaturę organizmu, a tym samym schładzać gorące temperamenty. To da się zrobić, a przynajmniej według medycyny chińskiej można to kontrolować.
A to jak jemy?
Wpływ na nas ma bez wątpienia to, jak jemy pod względem etycznym. Jeśli wchłaniamy mięso zwierząt pochodzące z przemysłowych ubojni, to nie ma siły, aby w naszych tkankach nie odkładał się kortyzol – hormon stresu. A przy tym bez problemu można dziś znaleźć mięso hodowane w inny sposób, choć oczywiście za etyczne traktowanie musimy więcej zapłacić. Myślę, że ten wybór na znaczenie dla naszej – nomen omen – karmy. Znam też osoby, które patrząc na człowieka mogą stwierdzić, co im dolega. Na przykład blogerka Maia Sobczak ustawia diety na podstawie obserwacji ludzi, reguluje właśnie funkcjonowanie nadmiernie rozgrzanych lub wychłodzonych organizmów.
Magazyn KUKBUK to dwumiesięcznik, który ukazuje się w 43 tysiącach nakładu od listopada 2013 roku.
Powołałyśmy go do życia jako jedyny w swoim rodzaju magazyn kulturalno-kulinarny, gdzie taki sam
nacisk kładzie się na jakościowe teksty, jak i na sprawdzone przepisy oraz piękne, apetyczne zdjęcia.
Zależy nam na tym, żeby KUKBUK był dla ludzi przyjemnością i drogowskazem, którym kierować będą
się nie tylko przy wyborze dań na obiad, lecz także przy decyzjach, jaką książkę poczytać, jak nakryć
do stołu i jak twórczo spędzać czas w przyjacielskim lub rodzinnym gronie.
Jaki jest wpływ jedzenia na nasz wizerunek? Czy to, co i jak jemy, wiąże się z naszym pomysłem na siebie?
Widać to bardzo wyraźnie w wielkomiejskich społecznościach. Na przykład w miejscu, w którym teraz siedzimy dostaje się kawę przygotowaną tzw. metodami alternatywnymi, które bardziej precyzyjnie wydobywają z ziaren esencję smaku. Przy okazji innej kawy niż ta, którą pijemy zazwyczaj, ocieramy się też o inne idee, inne przekąski do kawy, w końcu o ciut inne towarzystwo. Starszy pan, który siedzi obok nas, właśnie robi zdjęcie kawy swoim smartfonem – w barze mlecznym raczej tego nie zobaczysz.
I fotka trafi pewnie za chwilę na Facebooka lub Instagram. Ten facet kreuje właśnie swój wizerunek.
Tak, ale obcując z innymi osobami, które siedzą w podobnych miejscach, również nabieramy pewnych nawyków. Ocieramy się o mody kulinarne i potrawy, na które być może sami byśmy nie wpadli. W dużej mierze to, jak jemy i jak żyjemy, jest poddane modom. To, że w Polsce nadal jest moda na gotowanie i jedzenie, widać na każdym kroku. Ale w ramach tego trendu są też poszczególne mniejsze mody – właśnie np. na alternatywne sposoby parzenia kawy czy na sery zagrodowe. Jestem absolutnie za tym, by próbować tego, co mają nam do zaoferowania. A nuż wzbogaci to na jakimś malutkim froncie nasze życie?
Jednak wiele osób powie, że chodzenie do miejsc takich jak to i płacenie 12 złotych za kawę jest płytkie i podyktowane właśnie modą.
Warto jest zawsze sprawdzić to inkryminowane „coś", aby wyrobić sobie zdanie na dany temat. Oczywiście te rozważania, czy wypić kawę z sieciówki czy z kawiarni, to problemy osoby, która nie musi się martwić o swoje podstawowe potrzeby. To problemy „pierwszego świata". Tym niemniej skoro już znaleźliśmy się w takim momencie dziejowym, że zadajemy sobie ty pytania, uważam, że warto sprawdzać, co jemy i pijemy, skąd to pochodzi, jak było przygotowywane. Proces produkcji wpływa na jakość produktu i uważam, że picie kawy z Etiopii, z kontrolowanej uprawy, zbieranej przez rolników, którzy mają średnią pensję, a nie najniższą, ma znaczenie dla naszego sumienia i dla organizmu. Te rzeczy są po prostu wyższej jakości.
O ile tak rzeczywiście jest.
Oczywiście zawsze pojawia się pytanie, czy nie nabieramy się na komunikat marketingowy. Ale jeśli kupujemy warzywa z ogródka od pana, który uprawia je w sposób tradycyjny, na własnym skrawku ziemi, a nie na gigantycznych połaciach szklarni z uprawą hydroponiczną w Hiszpanii, możemy organoleptycznie stwierdzić, co ma większy sens. I lepszy smak. Mnie osobiście obcowanie z produktem, którego historię znam, zwyczajnie cieszy. To zbliża do Ziemi, do natury i zaczynamy to dostrzegać wraz z rozwojem i zasobnością społeczeństw.
A nie dostrzegasz pewnego pozerstwa w doborze knajp do których się chodzi, potraw czy stylu odżywiania? Zastanawiam się, na ile robi się to z przekonania, a na ile jest to obliczone właśnie na budowę odpowiedniego wizerunku w kręgu znajomych. Oczywiście nie chcę przez to powiedzieć, że większość tak robi.
W każdej grupie społecznej znajdziemy grono, które zajmuje się głównie „bywaniem" i pokazywaniem tego, gdzie byli, co konsumowali. To akcesorium do autopromocji. Ja oczywiście też mam z takimi ludźmi do czynienia z racji tego, że muszę bywać w miejscach, w których inne osoby lubią się pokazywać. Z drugiej strony mam przyjaciela, który lubi odwiedzać nowe miejsca jako pierwszy, ale powoduje nim ciekawość i chęć poznawania nowości. Ten głód wydaje mi się fajny, bo poszerza spektrum zainteresowań.
Czy pojawiające się w mediach społecznościowych fotografie śniadań, obiadów czy kolacji uważasz za dobry, czy zły objaw kultury jedzenia?
Irytujące jest, gdy w czasie kolacji dla blogerów wszyscy wyciągają telefony i robią zdjęcia. Momentami doprowadza mnie to do szału. Ta moda na wrzucanie wszystkiego na Instagram też pewnie się znudzi albo przygaśnie. Niektóre restauracje zabraniają robienia zdjęć jedzeniu i na przykład oferują zniżki za pozostawienie telefonu w szatni. Po pierwsze, aby więcej ze sobą rozmawiać, po drugie, żeby właśnie nie robić zdjęć.
Co jest dziś modnie zjeść?
Teraz najmodniejsze są bary z daniami japońskimi i koreańskimi, z makaronem udon czy zupą ramen. Jeden z takich barów przy Kruczej w Warszawie przeżywa właśnie oblężenie. Oczywiście można się z tego śmiać, że jesteśmy pięć lat za Berlinem, ale fajnie że ludzie poznają nowe smaki, a oferta jest coraz bogatsza. Nie chciałabym tylko, aby te nowe mody zniszczyły stare miejsca, które serwują dobre kuchnie. Ale miejsca z dobrym jedzeniem są chyba bardziej odporne na mody i mają swoją wierniejszą publiczność niż na przykład kultura klubowa.
Był moment, że Polska stała się kebabowym zagłębiem. Swoją drogą, też parę lat za Niemcami. Czy ta kebabowa rewolucja już mija?
Nie mija w ogóle. Z badań wynika, że w lokalach typu street food ponad połowa respondentów najchętniej wybiera kebab. W grupie 19-24 jeszcze więcej osób zajada się kebabami. Z tego badania wyłączono największe lokale sieciowe.
Na świecie jest odwrót od śmieciowego jedzenia, McDonald notuje ogromne spadki. Czy w Polsce widać ten front?
Na pewno widać go w dużych miastach. Od pewnego czasu można zaobserwować obsesyjne zainteresowanie Polaków sportem, co w zasadzie powinno wykluczać niezdrowe jedzenie. Symbolem niech będzie to, że na rogu Świętokrzyskiej i Nowego Światu jest McDonalds, a obok siłownia McFit.
Myślę, że aspiracyjnie Polacy bardzo chętnie jedliby coś lepszego, ale w mniejszych miastach wyrafinowane dania wciąż przegrywają z fast czy street foodem – przede wszystkim ceną dostępnością. Do mniejszych miast dotarły już wprawdzie hamburgery, nazywane poza sieciówkami burgerami, ale to chyba jedyny taki „jakościowy” trend, który trafił pod strzechy.
Stać nas na to, by jeść lepiej? By więcej płacić, również za jedzenie w restauracjach?
Mamy coraz więcej pieniędzy, choć tylko nam się wydaje, że dużo ludzi chodzi do restauracji. Tylko 15 proc. osób je regularnie na mieście. Dobrą miarą trendów jedzeniowych w Polsce jest magazyn „Przyślij przepis", gdzie widać, co jest najbardziej aktualne, choć odbiorca jest trochę straszy niż ten, o którym rozmawialiśmy na początku, to grupa 45+. Kupuje go w Polsce ponad 200 tysięcy osób! Tam dokładnie widać, co je przeciętna polska rodzina. Tak, jak na początku lat 90. modne było dodawania do wszystkiego ananasa i groszku z puszki, teraz pojawiają się przepisy na zrobienie domowej pannacotty czy dietetycznych muffinek. To się zmienia powoli i myślę, że zanim nasze babcie zaczną robić sałatkę ze skorzonery, to jeszcze trochę czasu minie.
Deklarujecie, że KukBuk to magazyn kulturalno-kulinarny. Czy to ta sama kultura, którą mamy w teatrze, na koncertach czy wieczorkach poetyckich?
Chcemy, aby kulinaria były kluczem, przez który patrzymy na inne aspekty życia – również kulturalnego. Ostatnio złapałam się na tym, że pisząc rubrykę muzyczną, filmową czy robiąc wywiady z pisarzami, rozmawiam z tymi samymi ludźmi, z którymi rozmawiałam pracując w magazynach kulturalnych. Po prostu poruszam z nimi trochę inne kwestie. Rzadko myśli się o ludziach kultury przez pryzmat tego, co jedzą. To wciąż wydaje się czymś niegodnym zainteresowania osoby światłej i kulturalnej. A ja w książkach czy filmach bardzo często szukam punktów zaczepienia związanych z jedzeniem. Z drugiej strony, uważam jedzenie za część kultury wysokiej.
Jeśli ktoś nie jest zainteresowany tym co je w ogóle, to mi się wydaje, że on jest ograniczony. Podobnie gdy ktoś nie czyta książek, to uważam go za osobę prostolinijną. Nie należy zaniedbywać żadnej sfery swojej osobowości. Nie wypada nie myśleć o tym, co się je. Nie mówię, że każdy ma być foodie i jeździć co niedzielę na targ śniadaniowy, by kupować podwędzane kiełbaski z jagnięciny. Ale głupio jest kompletnie nie interesować się tym, co wkładamy do garnka. Właśnie to czyni nas tym, czym jesteśmy i buduje nasze ciało.
I jak rozumiem, między innymi z tego przekonania narodził się KukBuk. Tuż po jego starcie słyszałem komentarze, że to magazyn dla bogatych hipsterów.
Nie wiem, czy dla hipsterów. Hipsterskość to moim zdaniem mówienie do wtajemniczonych w sposób, który zakłada u nich określoną wiedzę. My nie chcemy wykluczać żadnego odbiorcy. KukBuk jest moim zdaniem bardziej aspiracyjny niż hipsterski.. Zdradzę trochę tajniki kuchni, ale nasz dwumiesięcznik pokazuje świat, który jest tuż poza zasięgiem. Tworzymy takie wrażenie, że to może nie jest realne życie każdego z nas, ale że ono jest na wyciągnięcie ręki. Wyraża się to na poziomie estetyki, tego co pokazujemy na zdjęciach. Nie chodzi dosłownie o to, aby tak żyć. Ten świat ma być ciut ładniejszy, ciut lepszy od tego, z czym mamy do czynienia na co dzień. Chcemy, by ten magazyn nas pobudzał, byśmy starali się przykładać większą wagę do tego, jak jemy. Jak podajemy jedzenie, skąd ono pochodzi, aby było smaczniejsze i coraz bardziej odżywcze i przyjemnie zarazem. Tworząc teksty staramy się również, aby były one przystępne. Z jednej strony nie mogą być głupie, a z drugiej nie traktują czytelnika z góry.
Kierujecie KukBuka do ludzi w wieku 25-50 lat. Tymczasem dochodzą do mnie słuchy, że nawet gimnazjaliści chętnie robią sobie zdjęcia z KukBukiem, gdy tylko pojawi się nowy numer i wrzucają je na Instagram. Mają po kilkanaście lat, a więc są znacznie młodsi od zamierzonego grona czytelników. Czego gimnazjalista może szukać w KukBuku?
Hmm... Nie sądzę, aby oni już gotowali, bo do tego, że warto gotować, dochodzi się mniej więcej po 25. roku życia. Myślę, że mogą szukać ładnych zdjęć i atmosfery, którą staramy się stwarzać. Ważny jest dla nas klimat, który zachęci czytelnika do wpatrywania się w detale. Materiały mają być na swój sposób uwodzicielskie. Być może na te młode osoby działa również ten walor „aspiracyjny”. W każdym razie zainteresowanie młodzieży bardzo nas cieszy, bo staramy się propagować mądre praktyki jedzeniowe i zasady, których stosowanie wiedzie do pełniejszego i przyjemniejszego życia.
W mediach regularnie pojawia się teza, że prasa umiera. Tymczasem wy sprzedajecie magazyn za 19-26 zł (w zależności od wydania – regularne są po 19 zł, specjalne – po 26) Da się na tym zarobić?
My zarabiamy gównie na reklamie. Wymyśliliśmy ten magazyn jako coffee table magazine, aby raczej przeglądać go w fotelu, czy też rozłożyć w kuchni i zacząć gotować, a nie nosić go ze sobą wszędzie. Jestem zdania, że pogłoski o śmierci prasy są przesadzone, a już na pewno nie dotyczy to magazynów. Jest wciąż miejsce na poszerzone analizy, dłuższe formy i felietony. Magazyny niszowe nadal i na nowo znajdują odbiorców. Współczesny świat kieruje masę komunikatów do różnych sfer naszej osobowości, każdy z nas może być jednocześnie pracownikiem określonej branży, rodzicem, wyznawcą danej pasji, wielbicielem jakiegoś sportu. Dla każdej z tych dziedzin można z powodzeniem przeznaczyć magazyn, co wielokrotnie multiplikuje grono odbiorców, bo każdy z nas może w ten sposób czytać kilka różnych pism. To raczej nie miało miejsca w przypadku tradycyjnie pojmowanych dzienników czy tygodników o określonej orientacji politycznej.
Jest pole do popisu dla prasy specyficznie ukierunkowanej, bo nie widzę przyszłości nawet dla tygodników kulturalnych, w których jest wszystko. Bo to „wszystko" można też znaleźć w internecie. To, co jest w prasie bieżącą reakcją na rzeczywistość, szybkim komentarzem, przestaje mieć rację bytu, bo tę rolę przejął internet. I prasa z racji procesu drukowania z nim nie wygra. Natomiast wszystko, co jest przeznaczone dla wybranych i zakłada, że odbiorca wie dużo, ma szanse przetrwać.
Macie stałe grono czytelników. Dokąd zmierza wasz magazyn?
Marzy nam się, aby być konglomeratem redakcyjno-artystyczno-inspirującym. Moim marzeniem jest, aby obok naszej redakcji była restauracja, w której zaprzyjaźnieni kucharze gotują dania z nowego wydania magazynu, gdzie jest część wystawiennicza, a ludzie przychodzą na różnego rodzaju koncerty albo spotkania z literatami czy filmowcami, na filmy o jedzeniu do sali kinowej. Fajnie byłoby wychodzić do ludzi i mieć z nimi kontakt, aby być dziennikarzami blisko ludzi i nie mówić ex cathedra, co jest ludziom potrzebne. Byłoby fajnie, gdy takie miejsce się pojawiło.
Agata Michalak. Redaktorka naczelna magazynu „KUKBUK”, z wykształcenia kulturoznawczyni. Szefowała miesięcznikowi „Aktivist”, pisywała do berlińskiego dwutygodnika „Zitty”, „Wysokich Obcasów” czy „Exklusiva”. Współprowadziła autorską audycję gastronomiczno-miejską w Radiu Roxy. Prowadzi bloga o ekodesignie w serwisie Hello Zdrowie, moderuje spotkania i konferencje.