Nie od dziś wiadomo, że świetnym pomysłem na promocję w showbiznesie jest branie udziału w różnego rodzaju akcjach charytatywnych i dobroczynnych. W końcu nic tak nie zwiększa popularności, jak chwytające za serce i wyciskające łzy z oczu zdjęcia, programy czy reportaże z udziałem celebrytów i prawdziwie biednych, potrzebujących osób.
Mam wrażenie, że polscy celebryci oraz showbiznes w ogóle, cierpią na, nazwijmy to, syndrom białego człowieka zbawcy ludzkości, którego zadaniem jest ukazanie cywilizacji i pomoc za wszelką cenę mieszkańcom krajów trzeciego świata. Broń boże nie twierdzę, że problemy z jakimi muszą borykać się mieszkańcy Afryki, Ameryki Południowej czy np. Indii, nie są istotne. Są one jak najbardziej poważne i rozwiązanie ich powinno być jednym z priorytetów współczesnego świata.
Zastanówmy się jednak, czy nagranie materiału z celebrytą, pomagającym wybranej osobie faktycznie tak znacząco poprawi sytuację danego człowieka, czy może tylko samego celebryty?
Trzy na godzinę
Kilka miesięcy temu zrobiło zrobiło się bardzo głośno o filmie „Trzy na godzinę”, w którym to Anna Dereszowska naświetlała problem z jakim od dłuższego czasu borykają się Indie. Mianowicie chodzi o plagę zbiorowych gwałtów, których ofiarami są hinduskie dziewczynki, młode kobiety oraz zagraniczne turystki. Tytuł filmu odnosi się właśnie do częstotliwości, z jaką do tych gwałtów dochodzi.
Problem jak najbardziej poważny i wymagający podjęcia odpowiednich działań, jednak zastanawiam się czy faktycznie reportaż Dereszowskiej można do takich zaliczyć. Owszem, aktorka w bardzo wstrząsający sposób przedstawiła losy hinduskich dziewcząt, ich cierpienie, krzywdy i wstyd. Owszem, jej materiał nagłośnił problem w Polsce i sprawił, że wielu nieświadomych Polaków się o nim dowiedziało. Dereszowska nawet przywiozła ze sobą bohaterki swojego filmu, by mogły przejść operację plastyki ścian pochwy. Owszem, tylko co z tego?
Problem gwałtów w Indiach jak był, tak jest. Film jedynie nagłośnił sprawę, ale właściwie nie apelował o podjęcie żadnych działań, ani nie instruował jak można pomóc dręczonym kobietom. Dziewczynki przywiezione przez aktorkę do Polski co prawda przeszły operację, lecz kosztem utraty prywatności i anonimowości, a ich krzywda i wstyd ujrzały światło dzienne, przy okazji stając się medialnym produktem, mającym na celu grę na emocjach widzów. No bo jak inaczej nazwać relację z badania dziewczynek, nadawaną wprost z gabinetu ginekologicznego, wyemitowaną w Dzień Dobry TVN? Wystarczy spojrzeć na to video:
Czy zatem film ten pomógł komukolwiek poza samą Dereszowską?
Z łopatą do Nikaragui
„Efekt Domina”, którego drugi sezon wyemituje na jesieni TVN to kolejny przykład programu o dobroczynności, który w praktyce niewiele zmienia. Prowadząca Dominika Kulczyk, córka jednego z najbogatszych Polaków, udaje się do Nikaragui, by w świetle kamer pomóc mieszkańcom wiosek odciętych od świata budować most. Pomijając fakt, że Dominika Kulczyk, absolwentka sinologii i politologii, zna się na budowaniu mostów tak, jak mieszkańcy Nikaragui, których ma tej sztuki nauczyć, to znów pojawia się pytanie co to zmieni?
Naturalnie, most który połączy wioski ze światem to znaczne ułatwienie dla ich mieszkańców, jednak nie sprawi on, że nagle ich sytuacja materialna się poprawi się w odczuwalny sposób. Po co więc obecność kamer i tworzenie kilkuodcinkowego programu? Czy ten program nakłoni kogokolwiek do działania, czy będzie to po prostu kolejny wyciskacz łez z pokrzepiającym zakończeniem, który będą mogły oglądać w niedzielny poranek panie w kapciach? Co ma promować ten program – panią Kulczyk, czy dobroczynność?
Zdaje mi się więc, że programy podobne do wymienionych są, poza elementem strategii promocyjnej, pewnego rodzaju zaspokojeniem potrzeby wypełniania misji białego człowieka, co samo w sobie nie byłoby złe, gdyby nie fakt, że osoby którym udzielana jest pomoc, traktowane są trochę jak okazy dzikiej przyrody w zoo. A ich prawdziwe i rzeczywiste cierpienia, krzywdy i upokorzenia, jako coś co napędza oglądalność.