
Ile? Zapytała moja znajoma z Krakowa, gdy za piwo w warszawskiej knajpie przyszło jej zapłacić 17 zł. Cóż, stołeczne ceny czyszczą przede wszystkim portfele studentów, którzy po całym tygodniu dyskontowego jedzenia chcą sobie pozwolić na coś ekstra. I dostaję – ekstra cenę. Sprawdzamy, czy warto "przepłacać" na mieście.
Nie tylko woda jest z dyskontu. Niemal wszystko w restauracji, w której pracuje Marysia pochodzi właśnie stamtąd. Począwszy od wody, przez mięso, warzywa, aż do alkoholi. Czy to złe produkty? To inna kwestia. Pewne jest natomiast, że sprzedawanie ich w takich cenach, skłania do myślenia. Choć te ceny rzadko nabijane są na kasę, bo szef kazał wydawać klientom "przedrachunki" zamiast paragonów, czyli w zasadzie nic ni warty świstek. – Nabijamy niższe ceny. Szef sam to wymyślił – mówi Marysia.
Szef nawet lodu nie kupuje, tylko robimy go z zamrożonej wody z Biedronki. Chłopaki kruszą go młotkiem. Oszczędza się na wszystkim, szczególnie na minibarku. Robiąc mohito, leje się najtańszy rum i to mniej niż potrzeba. Gdy klient nie patrzy, to przynosimy mu takie piwo, jakie mamy. Z promocji. Zresztą nie dolewam go nigdy do końca.
Prawdziwe lody kręcą jednak właściciele kawiarni. Gdy porównamy cenę produkcji latte do 12-14 zł, które zostawiamy w kasie, wygląda to na złoty interes. Nie jest zresztą przypadkiem, że najsłynniejsza sieć kawiarni na świecie – Starbucks chwali się rekordową sprzedażą. Kawowy potentat odnotował wzrost globalnych przychodów rzędu 18 proc. do wartości 4,9 mld USD. Zysk netto urósł aż o 22 proc. do 626,7 mln.
Nikt nie bierze pod uwagę, że podczas produkcji zużywa się prąd, ekspres należy regularnie serwisować. Marża poniżej 105 proc. w ogóle się nie opłaca. Chyba że ma się własny lokal i odejmie się koszty czynszu. W przypadku takiego lokalu jak ja miałem (na 130 osób), cena wynajmu zaczyna się od 10 tys. wzwyż. Restauracja zarabia przede wszystkim w okresach letnich, a później Polacy nie chodzą po pomorskich restauracjach.
Szymon Kohut wyjaśnia, że tak zwana "marża wyjściowa" w gastronomii wynosi 300 proc. Za to trzeba utrzymać obiekt, opłacić personel i dopiero po odjęciu tych kosztów, właściciel zarabia. – Jeżeli klient nie jest tego świadom i zobaczy, że za kurczaka płaci 30 czy 40 zł, może być zdziwiony – mówi znawca branży.
Są oczywiście restauracje, które przeginają z marżą. Byłem niedawno w jednej z warszawskich restauracji, gdzie za lunch z żoną zapłaciłem 280 zł. To było chore. Natomiast z racji tego, że było to taki a nie inny lokal, klientów nie brakuje.
Napisz do autora: krzysztof.majak@natemat.pl
