Gen. Leopold Okulicki nalegał na jak najszybsze rozpoczęcie powstania.
Gen. Leopold Okulicki nalegał na jak najszybsze rozpoczęcie powstania. Fot. Wikimedia Commons

Generałowie Bór-Komorowski, Okulicki i Pełczyński, nie mieli wieczorem 31 lipca 1944 roku łatwo. Wszyscy trzej zdecydowali o rozpoczęciu antyniemieckiego powstania w Warszawie, po czym spadła na nich lawina krytyki. Rozkaz o godzinie "W" rodził się w chaosie, nieporozumieniach, a nawet... kłótniach.

REKLAMA
"Zdrajcy!"
– Na ostatniej odprawie nie wytrzymałem (...) i wybuchnąłem. Wygarnąłem "Borowi", że z wyjątkiem Piłsudskiego Polska nie miała szczęścia do dowódców i dlatego przegraliśmy wszystkie nasze kolejne powstania. (...) Zarzuciłem mu kunktatorstwo i brak zdecydowania – relacjonował Okulicki, który rankiem 31 lipca spotkał się z innymi wojskowymi z Armii Krajowej.
Wybuchowość Okulickiego potwierdza też relacja innego uczestnika narady, płk Jana Bokszczanina. – Zaczął wymyślać nam od tchórzy; zarzucił, że nie mając odwagi bić się, przeciągamy decyzję; że historia Polski pełna jest precedensów tego rodzaju i że to z powodu takich ludzi jak my kraj tak długo pozostawał po obcą dominacją – wspominał zastępca szefa sztabu Komendy Głównej AK. Jak dodał, Okulicki "bił też pięścią w stół", a zrezygnowany Bór-Komorowski "zakrył twarz rękami".
Godzina "W"
Słowa Okulickiego musiały trafić do komendanta głównego AK, skoro ten po kilku godzinach - na spotkaniu z wybuchowym współpracownikiem i Pełczyńskim - oznajmił o dacie powstania w okupowanej stolicy. Godzina "W" miała wybić równo o 17. Zgodnie z instrukcjami "góry" komendant warszawskiego Okręgu AK płk Antoni Chruściel podpisał rozkaz o rozpoczęciu walki. To właśnie jego relacja okazała się kluczowa dla całego obrotu wydarzeń.
Płk Antoni Chruściel "Monter", 31 VII 1944

Alarm do rąk własnych Komendantom Obwodów (…). Nakazuję "W" dnia 1.8. godzina 17. Adres m.p. Okręgu: Jasna nr 22 m. 20 czynny od godziny "W". Otrzymanie rozkazu natychmiast kwitować.

Przed odprawą "Monter" pojechał tramwajem na drugą stronę Wisły, gdzie - w okolicach Pelcowizny (część Pragi) zaobserwował sowieckie czołgi. Jak najszybciej doniósł o tym dowództwu. Ale nawet ten meldunek nie sprawił, że wszyscy współpracownicy Bora-Komorowskiego uwierzyli w sprzyjający moment. – Są chwile, w których trzeba umieć decydować. Było to oczywiście wielkie ryzyko, lecz zawsze nadchodzi taki moment, kiedy trzeba skakać do wody. Nie byłem przekonany, czy wybrana chwila jest najlepsza – tłumaczył Pełczyński.
Gdy wezwany przez władze AK Delegat Rządu na Kraj Jankowski zapytał: "co się stanie, jeśli Rosjanie nie przyjdą?", Pełczyński odpowiedział zwięźle: – Wszyscy zostaniemy wymordowani...
Za późno...
To, co jednak usłyszał od Bora-Komorowskiego płk Kazimierz Iranek-Osmecki, szef wywiadu Komendy Głównej AK, do dziś wzbudza emocje. Spóźniony na wieczorną odprawę, na którą przybywał zaopatrzony w najnowsze meldunki o sytuacji pod Warszawą, zastał jedynie Bora-Komorowskiego, który informował o podjęciu decyzji. – Popełnił pan błąd, panie generale. Informacje "Montera" nie są ścisłe. Otrzymałem właśnie ostatnie raporty od moich miejscowych agentów. Dementują wyraźnie pogłoski, że przyczółek mostowy na Pradze został rozbity. Przeciwnie - potwierdzają wszystko to, o czym mówiłem rano: Niemcy przygotowują się do kontrnatarcia.
Komendanta głównego AK zamurowało. Usiadł na krześle, zaczął pytać "co robić?", ale co z tego, jeśli nawet właśnie zdał sobie sprawę ze zbyt pochopnej decyzji. Jej odwołanie uznał za niemożliwe - było ok. godz. 18, "Monter" wyszedł przed godziną. Rozkaz już pewnie się poniósł. – Za późno, nie możemy już nic poradzić – odrzekł Bór-Komorowski. Niecałą dobę później w Warszawie wybuchło powstanie.

Napisz do autora: waldemar.kowalski@natemat.pl

Dział Historia od teraz także na Facebooku! Polub nas!