Renata Kim zaniepokojona demonstracyjną religijnością Dudy. "Może się modlić codziennie. W prywatnej kaplicy"
Renata Kim zaniepokojona demonstracyjną religijnością Dudy. "Może się modlić codziennie. W prywatnej kaplicy" Fot. "Newsweek"
Reklama.
Pierwsze godziny prezydentury Andrzeja Dudy za nami. Pani pierwsze wrażenia?
Renata Kim: Rozczarowanie. A najbardziej zdenerwował mnie list, który Andrzej Duda wysłał do "Gazety Wyborczej". Choć gdy zobaczyłam dzień wcześniej jego zapowiedź, bardzo się ucieszyłam.
Bo?
Pomyślałam, że to fajny, pojednawczy gest. Że będzie dobrze, bo nowy prezydent próbuje pisać do czytelników "Wyborczej", czyli także do mnie.
Kiedy czar prysł?
Szybko, a z każdym kolejnym zdaniem i akapitem irytowałam się coraz bardziej. Najpierw dowiedziałam się, że trzeba odbudować Polskę, a ja nie uważam, że Polska jest w ruinie, nie wymaga odbudowy. Później przeczytałam, że prezydent Duda dotrzyma wszystkich swoich obietnic wyborczych i tu ogarnęło mnie przerażenie. 
Dotrzymanie obietnic nie jest typowe dla polskich polityków. Co tu może przerażać?
Przez całą kampanię wyborczą bardzo się martwiłam jego obietnicami. Wydawały mi się szalenie populistyczne i totalnie bez pokrycia. Co więcej, tak kosztowne, że wręcz niemożliwe do zrealizowania i rujnujące gospodarkę. 
Co konkretnie?
Chociażby przywrócenie niższego wieku emerytalnego, co kosztowałoby polski budżet kilkanaście miliardów złotych rocznie. Wprowadzenie reformy podwyższającej wiek emerytalny nie było łatwe, ale konieczne. A tu przychodzi nowy prezydent i zapowiada, że wyrzuci wszystko do kosza.
Kolejna rzecz: Andrzej Duda zapowiada, że będzie bronił naszej tożsamości kulturowej i historycznej. A mnie się nie wydaje, by polskiej kulturze cokolwiek zagrażało. Raczej boję się, że zamkniemy się w naszym narodowo-patriotycznym piekiełku i będziemy pieczołowicie pielęgnować najróżniejsze „tradycje”.
Tak jak posłowie prawicy bronili się przed konwencją antyprzemocową, pod bałamutnym hasłem, że ona niszczy tradycyjną rodzinę. I dlatego doszłam w końcu do wniosku, że list prezydenta do "Gazety Wyborczej" wcale nie był pojednawczy. Wręcz przeciwnie, to jest list, w którym Andrzej Duda po raz kolejny przypomniał swoje stanowisko w wielu ważnych sprawach i zapowiedział, że będzie je forsować. To jeszcze bardziej nas podzieli.
Czy powinno się publikować takie listy? Z jednej strony jest to forma komunikacji ze społeczeństwem, z drugiej sprytne unikanie pytań dziennikarzy.
Podzielam zdanie naczelnego GW Jarosława Kurskiego, który napisał, że łatwiej jest wysłać "gładki" list, niż usiąść przy stoliku z redaktorami "Gazety Wyborczej" i odpowiadać na wszystkie trudne pytania. To nie jest żadna metoda komunikacji z obywatelami. A media nie są od tego, aby publikować czyjeś listy, tylko aby zadawać trudne pytania i zmuszać do odpowiedzi na nie.
Odnośnie podziałów, wczoraj odbyły się dwie głośne msze. Jedna dla Bronisława Komorowskiego, druga dla Andrzeja Dudy.
Ja w ogóle uważam, że prezydent, który jest osobą religijną i ma głęboką potrzebę uczestnictwa w nabożeństwach, może to robić codziennie w prywatnej kaplicy w Pałacu Prezydenckim. Te rozbuchane uroczystości z udziałem biskupów, doskonale pokazały, że nie istnieje w Polsce rozdział państwa od Kościoła. A w tym samym czasie ustępujący prezydent ma skromną mszę u sióstr wizytek zorganizowaną dzięki inicjatywie zwykłych obywateli. To świadczy o tym, że polityka dzieli także Kościół.
Jak wobec tego powinien zachować się prezydent?
Na pewno głównym akcentem zaprzysiężenia prezydenta nie powinna być msza w Kościele. Szanuję głęboką religijność prezydenta Dudy, ale nie powinien jej manifestować tak ostentacyjnie. Zachowując wszelkie proporcje: jestem protestantką, co niedzielę chodzę do Kościoła i bardzo uważnie słucham mojego pastora, ale nie przyszłoby mi do głowy, żeby żeby każdy sukces zawodowy uświetniać uroczystym nabożeństwem.
Jak pani widzi przyszłość niekatolików w Polsce Andrzeja Dudy?
Buntuję się przeciwko takiemu stawianiu sprawy, jak to zrobił prezydent Andrzej Duda, który kilka dni temu powiedział: Gdy my, katolicy, dojdziemy do władzy, to Polska będzie lepiej rządzona. To aroganckie stwierdzenie, które dzieli ludzi na katolików – lepiej myślących, bardziej kochających ojczyznę, lepiej sprawujących urzędy – i tych, którzy nie są katolikami, w domyśle są gorsi. Uważam, że jeśli w kraju jest choć jeden człowiek, który nie określa się jako katolik, to takiego zdania wypowiadać nie można. A mamy przecież w Polsce protestantów, muzułmanów, prawosławnych i ateistów.
I oni są dziś pani zdaniem dyskryminowani?
Pracowałam kiedyś z kolegą, który był ateistą. I proszę mi wierzyć, pn naprawdę cierpiał, kiedy każda uroczystość państwowa była uświetniana mszą. Kiedy biskupi mówili władzom, jak mają uchwalać ustawy, kiedy zabierali głos w sprawach, które nie dotyczyły życia religijnego Polaków tylko polityki. Ten kolega uważał, że to go dyskryminuje, jako niewierzącego obywatela tego kraju. Przestrzeń publiczna powinna być możliwie wolna od religijnych akcentów.
Ale nie powinniśmy też przeceniać możliwości prezydenta w tej sprawie. Nawet, gdyby chciał, to problem niedostatecznego rozdziału państwa od Kościoła obserwujemy od lat.
Kiedy senator Kogut mówi, że jak tylko PiS dojdzie do władzy, to ustawa o in vitro zostanie napisana ponownie wspólnie z Episkopatem, to prezydent powinien zaprotestować. Powinien też mówić „stop”, gdy hierarchowie straszą posłów ekskomuniką, jeśli nie przyjmą ustawy w danym kształcie, gdy wysyłają w tej sprawie list do prezydenta. To jest niedopuszczalne. Kościół ma prawo przemawiać do swoich wiernych i ich nauczać z ambony, ale co oni zrobią z tymi naukami, to ich sprawa. Kościół nie ma prawa pouczać urzędników państwowych, jak powinni głosować.
Czy w orędziu Andrzej Dudy słyszała pani coś skierowanego do ludzi młodych? 20, 30-latków.
Nie słyszałam. Jedyna rzecz skierowana do młodych dotyczyła wyłącznie osób, które wyjeżdżają za granicę. To rzeczywiście problem, że młodzi Polacy zamiast zatrudniać się i mieszkać w Polsce emigrują. Ale nie wydaje mi się, aby prezydent miał możliwość zmiany tego stanu. Poza tym, jak się niedawno okazało, problem ten nie jest aż tak gigantyczny, jak się do tej pory wydawało. Już nie mówi się o 2 milionach, tylko 560 tysiącach Polaków, którzy wyemigrowali do Londynu, a reszta wyjeżdża i wraca. Robienie z tego najważniejszego problemu społecznego nie jest trafne.
Problemem społecznym bez wątpienia jest natomiast to, że polskie dzieci nie dojadają. Prezydent Duda powiedział o nim, na co politycy Platformy Obywatelskiej zareagowali buczeniem. 
Jest problem, o którym od lat mówią socjologowie i eksperci zajmujący się zjawiskiem niedożywienia. Pamiętam, że pisaliśmy o tym w okolicach 2006 roku, jeszcze gdy pracowałam w "Dzienniku". Panował wówczas mit, że najuboższą grupą w Polsce są emeryci. Za radą ekspertów zwróciliśmy wówczas uwagę, że to właśnie dzieci są bardziej zagrożone ubóstwem niż starsi ludzie.
Czyli prezydent Duda słusznie zwraca na to uwagę. 
Nie odkrył niczego nowego. I wydaje mi się, że winą za tą sytuację nie należy obarczać wyłącznie polityków PO, bo nie pojawił się w ostatnich ośmiu latach. Można natomiast oskarżać rządząca koalicję winą za to, że nie zrobiła wystarczająco wiele, by ten problem rozwiązać.
Ale to nie usprawiedliwia buczenia w czasie prezydenckiego orędzia. 
Platforma zareagowała w ten sposób, bo całe wczorajsze orędzie było wielkim oskarżeniem pod jej adresem. Z tego, co mówił prezydent Duda wyraźnie wynikało, że w tym kraju nic się nie udało, wszystko było źle i dopiero on w czasie najbliższych pięciu lat prezydentury wszystkie te problemy załatwi.
Jaka będzie prezydentura Andrzeja Dudy do czasów najbliższych wyborów prezydenckich?
Myślę, że błyskawicznie się okaże, że pan prezydent, który pod pozorem spotykania się ze swoimi wyborcami będzie jeździł po Polsce, tak naprawdę robi kampanię wyborczą PiS-owi. Szkoda, bo powinien starać się udowodnić, że jest także moim prezydentem, a nie tylko zwolenników PiS-u.
Poza tym zamiast jeździć po kraju powinien się teraz uczyć – wszystkiego, co powinien wiedzieć człowiek na tym stanowisku. Przecież on nie ma wielkiego doświadczenia politycznego. Był politykiem z drugiego szeregu PiS wyciągniętym na czas kampanii prezydenckiej jak królik z kapelusza. Został prezydentem dzięki bardzo sprawnej kampanii, która jednak opierała się w większości na składaniu pustych obietnic. Ale Andrzej Duda nie jest, bo nie może być przygotowany do pełnienia najwyższego urzędu w państwie.
Co by pani radziła prezydentowi?
Radziłabym mu, aby jak najszybciej zebrał grono ekspertów i z ich pomocą wszystkiego się nauczył się: jakie ma kompetencje, jakie obowiązki, jak należy się poruszać w polityce krajowej i międzynarodowej. Po to, by w pierwszych miesiącach prezydentury unikać błędów i gaf. I jeszcze bym radziła mojemu prezydentowi, by nie obiecywał rzeczy, które są niemożliwe do spełnienia. A także, by nie zapomniał, że w Polsce mieszkają ludzie, którzy na niego nie głosowali. Aby ich do siebie przekonać, nie wystarczy wysłać listu do Gazety Wyborczej.

Napisz do autora: krzysztof.majak@natemat.pl