Wszystko zaczęło się kilka lat temu w Teksasie. Kristina Carrillo–Bucaram chciała jeść zdrowo i nie wydawać na to fortuny. Niedługo później wpadła na pomysł zbiorowego zamawiania żywności bezpośrednio od rolnika po niższych kosztach. Tak powstała pierwsza kooperatywa spożywcza. Ile ma dziś wspólnego z modą na życie "eko" i czy rzeczywiście się opłaca?
Potrzeba matką społecznych wynalazków
Warszawa, rok 2010. Lokalna społeczność powołuje do działania kooperatywę, czyli po prostu inicjatywę łącząca grupę konsumentów. Zamiast iść do sklepu i przepłacać za warzywa czy owoce, niekoniecznie pierwszej świeżości, wybierają bezpośredni kontakt z producentem. Potrzebą w tym wypadku jest zmiana nawyków żywieniowych – liczy się zdrowie.
Pierwsze skojarzenie? Sterylnie czysty ekosklep w dużej galerii handlowej, gdzie za kilogram jabłek żąda się 8 zł. – Ludzie zaczynają szukać po prostu innych sposobów docierania albo stworzenia sobie dostawców dobrej żywności. Nie są zadowoleni z tego, co oferuje im standardowy rynek, sklepy i markety – mówi Karina Bielawska, członkini kooperatywy w Żywcu. - Podstawą jest tęsknota za prawdziwym smakiem i zdrowymi owocami, warzywami.
Kobieta zauważa też, że w Polsce nie istnieje kultura wielogatunkowego rolnictwa, a takie narzuca rynek. Według niej państwo nie wspiera bezpośredniej sprzedaży, więc może właśnie dlatego niewiele słychać o oddolnych inicjatywach, łączących interesy obu grup. – Ciężko mówić o sprzyjającym prawie, które pozwoliłoby na tworzenie małych, lokalnych rynków. – Absurdem jest to, że sami rolnicy nie mają dla siebie żadnych plonów, to, czego im brakuje… muszą kupować w sklepach – stwierdza.
SuperMarket vs. Wieś
Alternatywna wersja życia w kooperatywie pozwala odczuć różnicę w kontakcie na linii kontaktu konsument – producent. Ludzie szukający kontry do tego, co widzą na ekologicznym bazarze, wsiadają w samochód i jadą na … wieś. Celem jest spotkanie z rolnikiem, który podejmie się współpracy. Bezpośrednia rozmowa wydaje się sposobem na udane społeczne relacje, bo członkowie kooperatyw zamawiają konkretne produkty.
W ten sposób powstają paczki wypełnione kaszami, marchewką, koprem czy jajami. Wszystko w wynegocjowanej, z założenia niższej cenie. Czyli jakiej? – Moja przyjaciółka z łódzkiej kooperatywy zapłaciła za niego około 80 złotych, kolejny zamówiła po dwóch tygodniach. Tymczasem jego wartość sklepowa wyniosłaby pewnie ponad 2 razy więcej – odpowiada Bielawska.
To samo pytanie zadaję znajomej, która korzysta z dobrodziejstw podobnej inicjatywy.
Anty-snobizm po polsku
Aleksandra zamawiała żywność u znajomych w Warszawie, nie pamiętając ile za nią płaciła, ważniejsze były lokalizacja i możliwość zrobienia większych zakupów, ale też to, że są ekologiczne. Ekologia w codziennym, polskim życiu nadal wymaga grubego portfela, nie każdego na nią stać, więc skąd jedna grupa ma ponad 300 członków?
Tłumaczy to tak: przez lata robiliśmy zakupy u pani Krysi, codzienne braliśmy te same warzywa, ale ktoś ją wykończył cenami. Odeszła, a my szukamy kontynuacji znajomości gdzie indziej, nawet dalej. Pojawia się grupa, którą łączy żywność. Później wokół nie tworzą się dodatkowe elementy – kooperatywa spożywcza daje początek innymi: transportowym, ubraniowym czy opiekuńczym. – Wieloma potrzebami można się wymienić – dodaje kobieta. – Jeśli jesteś gotowy na dzielenie się, to na tym gruncie wyrasta coś więcej.
Nieustanne poszukiwania
Odnosi się wrażenie, że wszystko to jest jednak zbyt idealne, żeby mogło przetrwać. Choćby, co z tego mają założyciele kooperatyw? – Nie zarabiają, dla tych ludzi to jeszcze jedna forma dotarcia do zdrowej żywności - odpowiada moja rozmówczyni. – Istnieje oczywiście tzw. fundusz założycielski, z którego płaci się za zamówiony towar.
Nasuwa się jeszcze pytanie, czy taka inicjatywa jest dla wszystkich. Bielawska uważa, że tak, chociaż wymienia grupy osób szczególnie podatnych na postulaty kooperatyw. Pierwsza, to ci, którzy z powodu choroby zmuszeni są do zmiany diety, drugą stanowią osoby interesujące się zdrową żywnością i niezadowolone z tej serwowanej przez sklepy, trzecia to po prostu wszyscy marzący o innym stylu życia.
- Jasne, że dla wszystkich! – uważa Aleksandra. Po chwili zastanowienia dodaje: Wiesz, chociaż może oprócz ludzi, którzy nie jedzą warzyw, tylko np. gotowe posiłki? Ale jeśli ktoś prowadzi kuchnię w domu – to na pewno tak. Ja wolę zjeść jednego normalnego kalafiora w tygodniu, niż kilogram pomidorów bez smaku.
Dostają gwarancję, że dostaną żywność najwyższej jakości, świeżą i lokalną. A rolnicy mają spokój, nie musząc się troszczyć już tym, kto od nich kupi. Mogą spokojnie rozwijać swoją przyszłość i być, kim chcą. Podstawą współpracy jest zwykle kontrakt, to on zakłada sposób rozliczenia, a także terminy odbioru.
Aleksandra
Czy to się opłaca? Ciężko powiedzieć, ale tańszy jest freeganizm. Moim zdaniem jednak na zdrowiu nie ma co oszczędzać. A jesteśmy tym, co jemy i jedzenie ma bezpośrednie przełożenie na to, jak się czujemy.
Karina Bielawska
To nie jest snobizm w stylu bio-bazarku, ale poszukiwanie. Nie chodzi też o to, by tych rolników okantować czy wymusić na nich nie wiadomo jak niską cenę. Zależy nam na tym, by było nas stać, a im żeby opłacało się koło tego chodzić.