- Nie okazywał strachu. Do końca był spokojny i żartował - wspomina ostatnie chwile Muammara Kadafiego Mansur Iddhow, który służył mu przez ponad 30 lat. I to nie w byle jakiej roli – Iddhow był szefem libijskiej służby bezpieczeństwa. Widział satrapę na chwilę przed jego śmiercią.
Dziś 56-letni mężczyzna jest jednym z setek ludzi byłego dyktatora, którzy siedzą w zaimprowizowanym więzieniu w Misracie, trzecim mieście kraju. Nie postawiono im żadnych zarzutów, nie wyznaczono daty procesu – Libia ma tak dużo problemów, że sprawiedliwość musi poczekać. Być może bardzo długo.
To właśnie w więzieniu byłemu dowódcy bezpieki pozwolono porozmawiać z reporterami al-Jazeery i opowiedzieć o dniach, o których ciągle wiadomo niewiele.
„Nigdy!”
W drugiej połowie zeszłego roku powstanie przeciwko Kadafiemu dobiegało końca. Rebelianci opanowali większość kraju, a bombowce NATO bez problemów miażdżyły ostatnie jednostki tyrana. Jasnym było, że reżim upadnie. W sierpniu libijski władca i jego najbliżsi współpracownicy musieli opuścić stolicę, Trypolis. Mieli dwa opcje: albo wymkną się z kraju, albo ukryją w Syrcie, rodzinnym mieście pułkownika.
- Kadafi nie widział innego wyjścia niż Syrta – opowiada Iddhow. - Gdy tam dotarliśmy, od razu zaczęliśmy doradzać mu, by uciekał. To małe miasto, łatwe do zablokowania, było jak pokój bez drzwi, a my nie mieliśmy żadnych planów awaryjnych. Pozostanie tam równało się samobójstwu. Ale Kadafi nie chciał nas słuchać. Powiedział, że kto chce, może odejść, ale on sam się nie ruszy, bo Międzynarodowy Trybunał Karny wysłał za nim [pod koniec czerwca – red.] list gończy. Nie chciał stawiać naszym sąsiadów w niezręcznej sytuacji pojawiając się u nich. Upierał się, że woli umrzeć w Libii niż trafić przed międzynarodowy sąd. O śmierci mówił zresztą cały czas, przewidywał, że zginie w Syrcie lub Jarafie, gdzie się urodził – dodaje.
Osamotniony
W październiku partyzanci całkowicie okrążyli ostatni bastion reżimu. Od libijskiego przywódcy odwrócili się zagraniczni sojusznicy, a jego oddziały topniały z dnia na dzień. Na niemal wymarłe miasto regularnie spadały bomby. - Szukaliśmy jedzenia w opuszczonych domach, co kilka dni zmienialiśmy kryjówki i codziennie traciliśmy ludzi. Sytuacja była beznadziejna. Ale Kadafi się nie bał, nigdy. Wściekał się za to, że jego przyjaciele z Europy – Berlusconi [były premier Włoch], Blair [były premier Wielkiej Brytanii] i Erdogan [premier Turcji] – nie próbują się z nim skontaktować. On uważał ich za osobistych przyjaciół. Był zawiedziony, że nie znaleźli dla niego żadnego rozwiązania – mówi Iddhow.
Współpracownik Kadafiego twierdzi też, że w ostatnich tygodniach dyktator nie miał już większego wpływu na militarne decyzje. - To jego synowie, Motassim, Saif al-Islam i Khamis, kierowali działaniami wojennymi. Saadi się z nimi nie zgadzał, Mohammed wyjechał z kraju, a Saif al-Arab sprzeciwiał się przelewaniu libijskiej krwi, ale zginął w bombardowaniu NATO - opisuje.
Bez wyjścia
19 października zdecydowano, że Kadafi i jego bliscy muszą wyślizgnąć się z Syrty i schronić w Jarafie. Ich konwój, złożony w 50 samochodów, miał ruszyć następnego dnia o 4 rano. Ochrona pułkownika składała się już jednak w większości z niewyszkolonych ochotników, którym brakowało dyscypliny. Część z nich zaspała, inny spóźnili się, bo parzyli herbatę. Nim auta ruszyły, była już 8 rano, a słońce wisiało nad horyzontem. Wyjeżdżając z miasta, karawana wpadła na wrogą brygadę z Misraty. Chwilę później nadleciały samoloty NATO.
- Nasze samochody stały zbyt blisko siebie, to był efekt braku doświadczenia. Ja i Kadafi siedzieliśmy w jednym pojeździe, gdy nagle bomba uderzyła pięć metrów przed nami. Siła uderzeniowa była tak duża, że nasze poduszki powietrzne wystrzeliły, a opony popękały. Wyciągnąłem Kadafiego i zaczęliśmy biec w kierunku małego budynku. Wtedy odłamki trafiły mnie w nogi i plecy. Dookoła ciągle strzelano. Ostatni raz widziałem go, jak siedział obok Abu Bakra [ministra obrony – red.] i swoich synów. Nie był przestraszony, nawet żartował. Ale wiedziało się, że śmierć nadchodzi. Wtedy zemdlałem – ciągnie Iddhow.
Powstańcy pojmali szefa bezpieki i opatrzyli jego rany. Sam dyktator miał mniej szczęścia – rozszarpał go wściekły tłum, a nagranie z linczu obiegło cały świat. W starciu śmiertelne rany odniósł także jego syn, Motassim. Drugi potomek, Seif al-Islam, trafił do niewoli.
Iddhow zgadza się, że nazywając przeciwników „szczurami” i „karaluchami” Kadafi popełnił błąd. Przyznaje również, że w Libii doszło do zbrodni na ludności cywilnej. Twierdzi jednak, że gdyby nie ataki NATO, dyktatorowi udałoby się przetrwać. - Oni wszystko zmienili. Ale nie tylko, al-Kaida też maczała w tym powstaniu palce i wkrótce będzie miał wpływ na przyszłości Libii – kończy.
Kosztowna zmiana
W tym miesiącu mija rok od momentu wybuchu rewolucji, która zmiotła jeden z najstarszych i najokrutniejszych reżimów na świecie. Niestety, sytuacja w Libii jest dziś ciągle zła.
Wiele obszarów kontrolują uzbrojone bojówki, które domagają się władzy i nie współpracować z rządem tymczasowym. Amnesty International przed kilkoma dniami alarmowało, że w niektórych ośrodkach więźniów poddaje się regularnym torturom; wielu z nich umiera. Chaos wykorzystują pospolici przestępcy i ludzie, którzy szukają zemsty na dawnych zwolennikach tyrana. Często pojawiają się też raporty o wzmożonej aktywności zagranicznych islamistów. Powrót do normalności, jeśli w ogóle możliwy, zajmie jeszcze dużo czasu.