To miał być łatwy cel dla początkujących alpinistów. Płacąc 4,5 tys. zł za zorganizowanie wyprawy Polskiemu Klubowi Alpejskiemu mieli szybko zdobyć dwa 5-tysiączniki Elbrus i Kazbek w Kaukazie. Skończyło się tragicznie, po załamaniu pogody na Elbrusie zginęła trójka Polaków. Organizator już wykręca się od odpowiedzialności.
We wspinaczkowej skali trudności wejście na Elbrus nie powinno stanowić problemu dla przeciętnie sprawnej osoby. Choć jest wysoki 5642 m n.p.m wejście to nie wspinaczka lodowa, w najbardziej stromych miejscach alpiniści podpierają się kijkiem narciarskim. Co roku organizowane są tam, zawody dla tych, którzy wbiegają na szczyt. Co roku rosyjscy ratownicy wyciągają z opresji Polaków. Z harmonogramu na stronie PKA wynika, że członkowie feralnej wyprawy na wejście na szczyt na zarezerwowali tylko trzy dni. Można się domyślać, chcąc zrealizować przyjęty w domu plan poszli na szczyt pomimo informacji o złej pogodzie. Prawdopodobnie podczas zejścia ze szczytu, na wysokości 5300-5400 m n.p.m zgubili drogę szeroką jak autostrada i oznaczoną chorągiewkami. Ratownicy znaleźli ciała dwójki alpinistów oraz kurtkę należącą do trzeciego. Przez kilka ostatnich dni próbują odszukać trzeciego Polaka. szanse są iluzoryczne.
- Polacy brylują w statystykach górskich wypadków, które eksperci nazywają „zabili się na własne życzenie”. Czy to w Alpach czy Kaukazie nasi amatorzy są znani z lekceważącego stosunku do zasad bezpieczeństwa, podejmowania ryzyka wynikającego z pośpiechu – ocenia Marcin Kacperek, prezes Polskiego Stowarzyszenia Przewodników Wysokogórskich.
Dlaczego nie poczekali na lepszą pogodę? A gdy było już źle czemu nie wykopali śnieżnej jamy w której trzy osoby mogłyby przetrwać trzy dni ogrzewając się wzajemnie? Czy byli wystarczająco doświadczeni aby działać racjonalnie? - na te pytania nie ma odpowiedzi. Nie chce na nie odpowiedzieć również organizator wyprawy Bogusław Magrel z Polskiego Klubu Alpejskiego. Odcina się od odpowiedzialności. Na stronach klubu można przeczytać, że PKA oferuje jedynie usługi logistyczne, a uczestnicy biorą udział wyprawach na własną odpowiedzialność.
Partnerstwo. 5 zabitych w dwa lata
Podobno to pierwszy wypadek w PKA, ale podobne „wyprawy partnerskie” to znak firmowy wielu górskich tragedii z Polakami w roli głównej. Polegają na tym, że rzekomo doświadczony w górskiej działalności organizator bierze ze sobą amatorów i ciągnie na szczyt za opłatą. Przy czym organizatorzy jak ognia unikają sformułowania, że są przewodnikami, bo w sensie prawnym oznaczałoby, że odpowiadają za bezpieczeństwo swoich podopiecznych. Ze zjawiskiem stara się walczyć Polski Związek Alpinizmu. Podsumowuje, że tylko dorobek firmy Extrek to 5 zabitych w ciągu dwóch lat. Do najbardziej bulwersującego zdarzenia doszło w sierpniu 2005 roku kiedy czwórka alpinistów wpadła do szczeliny na lodowcu pod szczytem Uszba. Dwójka organizatorów wydostała się z opresji i pozostawiła rannych „partnerów”. Tutaj znajdziecie relacje poruszonych rosyjskich ratowników. Wkrótce później, na wyprawie tej samej firmy, trójka wspinaczy zginęła na Matterhornie. W tym czasie organizator wyjazdu grzał się w schronisku.
Właściciel Extreka początkowo zamknął działalność, wyłączył telefon i zapadł się pod ziemię. Ludzka pamięć jest jednak krótka, więc dziś znowu jest w biznesie. W 2010 roku francuski sąd skazał na pół roku wiezienia w zawieszeniu i 950 euro grzywny ”fałszywego przewodnika” z Wrocławia. Prowadził on grupę wspinaczy na Mont Blanc, jeden z członków ekipy spadł 300 metrów w dół kuluaru Goutier. Szokujący na ratowników był przypadek czwórki Polaków wspinających się w Szwajcarii. Tak szybko schodzili z góry, że dopiero w schronisku zauważyli, że jeden z ich towarzyszy pozostał w górach. Zamarzł.
Bez smyczy przewodnika
W krajach alpejskich działalność zarobkową polegającą na wprowadzeniu turystów na szczyty mogą prowadzić jedynie licencjonowani przewodnicy. Samorząd kurortu Chamonix pod Mont Blanc dąży do tego aby w górach działały dwie kategorie wspinaczy. Samodzielni, kompetentni - tacy, którzy przeszli szkolenia u profesjonalnych instruktorów w narodowych organizacjach oraz amatorzy prowadzeni na linie przez licencjonowanych przewodników. Stawki tych ostatnich sięgają 150-250 euro za dzień. Szkolenie i samodzielne zdobywanie doświadczeń trwa lata. I tu pojawia się miejsce na ofertę „pirackich przewodników”.
Zakładają, kluby, agencje, stowarzyszenia i pod pozorem słusznej walki z monopolem przewodnickim, krzewienia kultury górskiej oferują alpejskie wyprawy. Powołują się przy tym na przykłady innych regionów — chociażby Kaukazu czy Himalajów, gdzie wspinanie nie jest tak reglamentowane. - Budują wrażenie, że są profesjonalistami znającymi standardy bezpieczeństwa w górach i potrafiącymi ograniczyć ryzyko do minimum. Nie wiem czy klienci wiedzą co naprawdę kupują. Znam tłumaczenia jednego z organizatorów wypraw, który po wypadku oznajmił, że nie jest przewodnikiem tylko przewoźnikiem – mówi Marcin Kacperek, prezes Polskiego Stowarzyszenia Przewodników Wysokogórskich.
Kiedy 5 lat temu ostrzegałem przed wyprawami partnerskimi Bogusław Magrel buńczucznie odpowiadał, że na jego wyprawach jeszcze nikt nie zginął, a zorganizował ich 130. - Nasza cała wypadkowa statystyka to jedna złamana noga i dwa zwichnięcia przez 10 lat! Życzyłbym innym takich statystyk - pisał. Powoływał się na szczytne ideały, rzetelne szkolenia i selekcję członków klubu. Teraz składa kondolencje rodzinom ofiar, jednocześnie zasłaniając się dobrem poszkodowanych nie chce odpowiadać na pytania o organizację wyprawy.
Polacy-kozacy
Wypadki w górach zdarzają się zawsze. Również profesjonalistom. W lipcu spadł w przepaść Martin Seuren, towarzysz znanego na świecie szwajcarskiego wspinacza Ueli Stecka. Obaj podjęli wyzwanie szybkiego przejścia wszystkich 82 alpejskich 4-tysięczników. Był to jednak wypadek wynikający z trudności podjętego wyznawania, a nie z niefrasobliwości.
A takie cechy Polaków wspomina w swojej książce Bruno Jelk, szef Air Zermatt, służby lotniczej, która prowadzi akcje ratunkowe na Matterhornie. Szwajcar przytacza szczegóły jednej z najtrudniejszych akcji ratunkowych w jego karierze. Polacy postanowili się wybrać na szczyt pod koniec stycznia. Wyprawy w tym czasie to spore wyzwanie nawet dla doświadczonych alpinistów, tymczasem Jelk, który spotkał polskich wspinaczy w drodze pod ścianę, od razu zorientował się, że ma do czynienia z amatorami. Na dodatek nadchodziła burza śnieżna, więc poradził Polakom, by zawrócili. Odpowiedzieli drwinami.
Kilkanaście godzin później ratownicy dostali od nich SMS z prośbą o pomoc. Polacy utknęli w ścianie, przetrwali noc, lecz nie byli w stanie zejść samodzielnie. – Akcję prowadziliśmy w nocy, przy prędkości wiatru dochodzącej do 130 km/h i temperaturze minus 30 stopni – wspomina Jelk. Gdy tylko ocaleni znaleźli się w szpitalu, zaczęli udzielać wywiadów szwajcarskim mediom. – Nie popełniliśmy błędów, to pogoda zawiniła. Matterhorn to łatwa góra – opowiadał jeden z alpinistów. Na uwagę reportera, że chyba nie taka łatwa, skoro trzeba ich było ratować, mężczyzna odparł: – Drugi raz zrobiłbym to samo. A akcja ratunkowa? Cóż, na tym polega praca ratowników.