
Według Głównego Urzędu Statystycznego zatrudnienie i wynagrodzenia idą w górę. Średnia krajowa podniosła się o 3 % i teraz wynosi 4100 złotych. Optymistyczne wyniki dotyczą też bezrobocia, które spada już od 13 miesięcy, a do tego ceny maleją. Żyje się nam lepiej.Brzmi to naprawdę wspaniale, ale ile ma wspólnego z życiem przeciętnego Polaka?
46-letnia Helena z niewielkiego miasta, oddalonego od stolicy o 120 kilometrów, pracuje 7 godzin dziennie przez 5 dni w tygodniu. Jej pensja wynosi … 720 złotych. Umowa, którą podpisała, nazywa się „spółdzielczą”. W tym wypadku zakłada ona, że Helena nie może myśleć o emeryturze, nie jest też ubezpieczona. Według prawa spółdzielnia socjalna może się starać o refundacją składek za zatrudnionego na ubezpieczenie emerytalne, rentowe i chorobowe w pełnej wysokości. Ta, w której pracuje Helena, tego nie robi.
Helena przyznaje, że gdyby nie trudna sytuacja materialna, prawdopodobnie nie przyjęłaby obecnego stanowiska. Mimo wykształcenia i ambicji, nie może liczyć jednak na nic więcej. – W moim mieście kobietom trudniej jest dostać pracę, dlatego po prostu bierze się taką, na jaką się trafi – stwierdza.
Wszyscy są zadowoleni, że pozbyli się bezrobotnego, a ja mimo że mam, co robić, po ewentualnym odejściu nie będę miała prawa do zasiłku. Koło się zamyka, a ja zaciskam zęby i haruję dalej.
Według umowy dostałam 50% wynagrodzenia. Wydało mi się to jednak nie fair, bo przecież nie pracowałam przez 15 dni, ale 30. Odpowiedź była krótka: Połowa pensji idzie na stowarzyszenie, tak ustalił zarząd, a jeśli się pani nie podoba, to do widzenia.
Co można zrobić, kiedy nie ma się wyjścia, a przyszłość nie maluje się w lepszych barwach? Wypłata przychodzi 15-go dnia każdego miesiąca, największa trudność to sposób ich rozdysponowania. Na głowie dziecko, zatem moja rozmówczyni musi zastanawiać się, co kupić do jedzenia, żeby zostało jeszcze na zeszyty i książki do szkoły.
Napisz do autorki: karolina.blaszkiewicz@natemat.pl
