Ile można nabijać się z jednego tematu? W nieskończoność. Szczególnie jeśli decydujesz się na mocne określenia. „Jestem feministką”, „jestem wegetarianką”. Ludzie nie przepadają za konkretnymi deklaracjami. Kiedy powiesz, że czegoś nie wiesz, nie jesteś pewien, rozmowa zazwyczaj nie wzbudza emocji. Kiedy określisz się jasno i stanowczo, nagle stajesz się znakomitym obiektem do żartów.
Feministka?
Przygoda z mojego życia. Dokładnie z wczoraj. Mam ze sobą dużą, wyglądającą na ciężką torbę. Kolega pyta, czy może mi pomóc, czy dam sobie radę. Zanim zdążę otworzyć usta, zza moich pleców płynie odpowiedź: „Nie pytaj jej o takie rzeczy. Ona jest feministką!”. Wszystko okraszone jest delikatną nutą ironii i radosnego śmiechu wszystkich, nie powiem – łącznie ze mną, zgromadzonych. Bo cóż innego pozostaje?
Kolejny przykład, tym razem z mediów. Filmik, który od ładnych kilku lat krąży w sieci. W programie Kuby Wojewódzkiego Misiek Koterski stwierdza, że nie powiedział w garderobie pierwszy „dzień dobry” do Kazimiery Szczuki, bo w ten sposób walczy o jej równouprawnienie. Salwy śmiechu wybuchają!
Nie, nie, nie
Nie przepuszczaj jej w drzwiach, nie pomagaj nosić ciężkich rzeczy, nie pytaj czy potrzebuje wsparcia. Bo w końcu tylko o to chodzi o feminizmie. Spłycamy, obśmiewamy, kierujemy się stereotypami. I nie ma w tym nic złego, bo warto mieć do siebie dystans. Czasami są to naprawdę zabawne żarty. Pytanie tylko, ile można? Kiedy przychodzi często do merytorycznej rozmowy, okazuje się, że wtedy już tak zabawnie nie jest. Dlaczego? Bo nawet niektóre kobiety nie wiedzą, co mają o feminizmie sądzić. Koleżanka zdziwiona zapytała mnie ostatnio: „Ale jak to? Nie chcesz, żeby całowali cię w rękę?”. Tak. Dokładnie to jest sednem problemu.
Wegetarianka
Kolejnym znakomitym tematem do nabijania się jest wegetarianizm. Osoby, które są wege, a obracają się w towarzystwie mięsożerców, zapewne znają te wszystkie „śmieszne” historie. Idąc ze znajomymi na burgery zamawiam wegetariańską kanapkę: „To profanacja, nie ma tu porządnej wołowiny”. Za moimi plecami, na wielkim ekranie, twórcy knajpy raczą nas filmem o tym, jak robi się kiełbaski. „Odwróć się, zobacz jak w jelita wciskają mięsko. Mmmm… taka pyszna kiełbaska będzie”. „O zobacz zobacz, krówka. Sorry, miałem na myśli kotlecik”.
Inny przykład? Mieszkając podczas studiów z przyjaciółmi kupowałam wegańskie kiełbaski. W tym czasie najlepszym żartem było stwierdzenie, że podmieniają mi je w nocy i nie wiedząc o tym ciągle jem mięso. Dobre dziesięć minut można było o tym rozprawiać i pękać ze śmiechu. Kolejne „poważne” argumenty: Nie jedz sałaty, ona też czuje. Jak wyrywasz marchewkę z ziemi, to ona płacze.
Znakomicie klimat żartów z wegetarian oddaje filmik umieszczony niedawno w sieci. Porównuje stereotypy dotyczące osób niejedzących mięsa, z rzeczywistością. To właśnie na ich bazie powstaje większość dowcipów.
Kiedy mocno, to za mocno
Czemu tak bardzo lubimy obśmiewać decyzje innych ludzi? Czemu jeżeli ktoś jest w stanie konkretnie się w jakieś kwestii zdeklarować, zaczyna wzbudzać tyle emocji? Skąd się to w nas bierze? Czy żarty nam coś rekompensują? Może kiedy ktoś nam bliski zaczyna wprowadzać w życie nowe standardy, boimy się, że coś się zmieni? Ale ile możemy się bać? Rok, dwa, dziesięć lat?
Nie chcę mówić, że bycie feministką, czy wegetarianką, jest jakoś szczególnie kontrowersyjne. Wydaje mi się, że we współczesnym świecie już nie. Nie chcę też narzekać na swoich przyjaciół, bo jestem przekonana o ich pełnej akceptacji. Zaczęłam się jednak zastanawiać, czy sama nie robię sobie żartów z tematów, które ważne są dla innych ludzi. Śmiech i ironia zdecydowanie dodają pieprzu szarej rzeczywistości. Pytanie tylko co wtedy, kiedy potrawa staje się tak ostra, że nie można przełknąć kęsa?