Nowe rozporządzenie ministerstwa zdrowia rewolucjonizuje funkcjonowanie szkolnych sklepików. Z kanapek zniknie salami, ale w zamian w sklepiku uczniowie będą mogli przegryźć np. skorupiaka. Resort twierdzi, że to w dbałości o zdrowie dzieci. Innego zdania jest sklepikarka szkolna, z którą rozmawialiśmy. – Traktują mnie tak, jakbym handlowała "Mocarzem". Nikt nie zje gotowanej marchewki, bo to obciach – mówi zirytowana właścicielka sklepu w jednym z renomowanych gimnazjów w stolicy.
Co Pani sądzi o rozporządzeniu ministerstwa? Od teraz w sklepikach ma być zdrowo. Czy to dobry pomysł?
Na początku muszę jasno zaznaczyć, że jestem gorącą zwolenniczką uczenia dzieci zdrowych nawyków żywieniowych. Nie chcę ich karmić niezdrowym jedzeniem naszpikowanym chemią i robię, co mogę, żeby sprzedawać możliwie dobre produkty. Od trzech lat nie sprzedałam ani jednej paczki chipsów.
Ale nowelizacja ustawy o żywności, która z 1 września wejdzie w życie to nawet nie tyle prawniczy kit, ale zbiór zupełnie oderwanych od rzeczywistości przepisów. To diabła warte, a sklepiki na "europejskim poziomie", które zafundowali nam urzędnicy długo nie pociągną.
Dlaczego?
M.in. dlatego, że spełnienie nowych norm jest po prostu niemożliwe. Robiłam rozeznanie i proszę sobie wyobrazić, że tak właściwie nie ma na rynku produktów spełniających wyśrubowane normy ministerstwa. W każdym znajdzie się jakaś substancja, która wyklucza możliwość jego sprzedaży. Nie wspominając o tym, że lokale, w których znajdują się sklepiki szkolne zazwyczaj nie są dobrze uposażone, do tego stopnia, że na miejscu nie można robić tych super zdrowych kanapek, bo pomieszczenie, w myśl przepisów, jest do tego nieprzystosowane.
Rewolucja w sklepikach jest po prostu nierealna. Czym innym jest propagowanie zdrowej żywności, a czym innym mnożenie przepisów uniemożliwiających nam prowadzenie naszego niewielkiego interesu. To wszystko trąci absurdem. Do tego, nie ma na rynku dostawców, którzy przywieźliby mi do sklepiku towar spełniający nowe normy. Tego po prostu nie da się przeskoczyć.
A co z ceną np. kanapki? Czy można się spodziewać, że teraz za bułkę uczniowie zapłacą jak za zboże?
Widzi pani – tak właśnie będzie. Policzyłam to sobie. Żeby mi się to choćby minimalnie opłacało, musiałabym brać za kanapkę minimum 10 zł. Wie pani, co to oznacza? Że pies z kulawą nogą tego nie kupi, bo – po pierwsze, dzieci na to nie stać, a niektóre tygodniami chodzą z pustymi kieszeniami, rzucając jakieś tęskne spojrzenie na sklepik, a po drugie – nie sądzę, żeby uczniów skusiła perspektywa spałaszowania bezglutenowej kanapki z dietetyczną szynką z indyka. Nie jest tak, że dzieciaki nie chcą jeść zdrowo, ale zjedzenie surowej marchewki to obciach, a zmuszanie ich do tego nie ma sensu. To jest dorabianie do robienia kanapek filozofii.
Rozumiem, że czarno pani widzi przyszłość sklepików szkolnych?
Może nie zdaje sobie pani z tego sprawy, ale każdego dnia prowadząc sklepik nie da się nie złamać jakiegoś przepisu. Robiąc na miejscu kanapki – łamię przepisy, przynosząc drożdżówki z najlepszej piekarni w okolicy – łamię przepisy, wyciskając świeży sok na miejscu – łamię przepisy, a takich przykładów jest na pęczki. Podejrzewam, że w podobnej sytuacji jest jakieś 90 proc. właścicieli sklepików szkolnych.
Prowadzę działalność gospodarczą od dawna, a cała sytuacja przywodzi mi na myśl komunistyczne czasy i ówczesną obsesję urzędników na punkcie uregulowania przepisami każdego, najdrobniejszego przejawu życia i prowadzenia interesu. Nawet za Rakowieckiego było lepiej! Nikt nie patrzył mi na ręce, jak robię kanapkę.
Ludzie są rozsądni i nie potrzebują gąszczu przepisów, żeby wiedzieć, co jest dobre i właściwe. Tak działa państwo opresyjne i mam poczucie, że zaczynam w takim żyć. Polska staje się durnie opresyjnym krajem. Ustawą nie da się zmienić nawyków, po prostu nie da. Zdrowa żywność mogłaby być sprzedawana w sklepikach szkolnych, po warunkiem, że dzieci byłyby tego nauczone. Zmiany trzeba zacząć od domów, z których wychodzą do szkoły. Tutaj leży problem.
Jaka będzie więc przyszłość sklepików?
Będą zamykane, a ci właściciele, którzy nie zwiną interesu po pierwszej kontroli dostaną 5 tys. zł kary i też im się odechce. Inaczej się nie da. Te przepisy to bubel.