Polska branża odzieżowa złote czasy ma dawno za sobą. Po potędze łódzkich szwalni zostało wspomnienie, ale to wcale nie oznacza, że nie toczy się tam życie. Przeciwnie - każdego dnia do zakładów w całej Polse ściągają o poranku szwaczki. Uszyją dzisiaj kolejne garnitury dla Hugo Bossa. Co dostaną w zamian? Marną pensję o wartości średniej klasy garnituru, nadgodziny i sporą dawkę stresu od szefa.
Metka "made in Poland" jest okupiona trudnymi warunkami pracy, a Polska przypomina niekiedy bardziej kraje trzeciego świata, gdzie wielkie marki odzieżowe przyzwyczaiły nas już do tego, że standardem jest wykorzystywanie taniej siły roboczej, w tym często nieletnich i wyciskanie ich jak cytryny. Jak to możliwe, że produkcja odzieży w Polsce - kraju z aspiracjami, "Zielonej Wyspy" wygląda tak, jak nie przymierzając w Bangladeszu? W modzie nie obowiązuje u nas fair play.
Branża odzieżowa podnosi się z kolan
"Przemysł tekstylno-odzieżowy w Polsce ma obecnie silną pozycję w UE – zajmuje: 8. miejsce w obrotach, 6. miejsce w nakładach inwestycyjnych, 3. miejsce w zatrudnieniu i 2. miejsce w liczbie firm. (..). Polski sektor odzieżowo-tekstylny w ostatnich latach coraz lepiej konkuruje na rynku wspólnotowym. Wyroby polskie dobrze postrzegane są przez partnerów handlowych ze względu na ich jakość i stosowane najnowsze technologie" - czytamy na stronie ministerstwa gospodarki.
Specjalnością polskich zakładów jest konfekcja damska - bielizna, pończochy. Nieźle też sobie poczynamy w produkcji odzieży sportowej, chociaż nie brakuje u nas przecież miejsc, gdzie wyszywane są ubrania dla uznanych i rozpoznawalnych marek: Hugo Boss czy Levis'a. Od dwóch lat widoczny jest też trend powrotu firm zajmujących się produkcją odzieży i tekstyliów do Polski. Przedsiębiorstwa, które decydowały się kiedyś na przeniesienie produkcji do krajów azjatyckich, dzisiaj zwijają stamtąd swoje biznesy i wracają na rodzime podwórko.
– Taki trend faktycznie ma miejsce. Związane jest to z tym, że koszt produkcji w Azji rośnie, rośnie też koszt logistyczny takich przedsięwzięć - w tym sprowadzanie produktów do Polski, ale przede wszystkim to kwestia wymogów rynku. Rynek obecnie szybko i żywiołowo reaguje, rocznie jest wypuszczanych coraz więcej kolekcji i potrzeba szybko takie zlecenia realizować, co gwarantuje rodzima produkcja. Równie ważna staje się jakość - to też jest możliwe dzięki krajowej produkcji. Mamy kilka zakładów, które specjalizują się w dostarczaniu luksusowego produktu – mówi nam Aleksandra Krysiak, dyrektor Związku Pracodawców Przemysłu Odzieżowego i Tekstylnego.
Cały sektor odzieżowo-tekstylny zatrudnia w Polsce 74 tys. osób. Problem w tym, że część tej armii pracowników jest najzwyczajniej w świecie wyzyskiwana, a szyte ubrania, które są jak spod igły i mają lepszą renomę niż te z napisem "made in China" czy "made in India" powstają często na takiej samej zasadzie, jak w krajach, gdzie za nic ma się ludzi produkujących modne ubrania.
Ubrania piękne, tylko warunki skandaliczne
Fundacja Kupuj Odpowiedzialnie z Krakowa postanowiła przyjrzeć się temu, jak wyglądają warunki pracy w szwalniach na terenie naszego kraju. Pracownicy organizacji przeprowadzali wywiady z pracownicami zakładów produkujących ciuchy. Z ich relacji wyłania się niewesoły obraz branży, która, jak wynika z danych ministerstwa gospodarki, staje się coraz bardziej konkurencyjną gałęzią polskiej gospodarki.
Jak wygląda praca w zakładzie produkującym ubrania? „Przez drobne prace i słabe oświetlenie, psuje się wzrok, a obok tego trzeba się spieszyć, żeby wyrobić normy i załapać się na dobre stawki.” – opowiadała jedna z pracownic autorom raportu.
Źle przygotowane stanowiska pracy to tylko szczyt góry problemów kobiet zatrudnionych w szwalniach. Większość z nich na co dzień doświadcza mobbingu, a szefostwo w niewybredny sposób wywiera na swoich podwładnych presję. – „Sytuacja jest kiepska, ciągle nam to mówią, że trzeba zacisnąć pasa i nie marudzić. Prezes powiedział nam, ‘ja wszystko robię zgodnie z prawem, nic mi nie zrobicie" – relacjonuje kobieta zatrudniona w zakładzie odzieżowym.
Inna dodaje, że codzienna praca polega na nieustannym gonieniu za wyśrubowanymi wynikami, a idealny pracownik szwalni to taki, który nie wychodzi przed szereg, siedzi jak mysz pod miotłą, pracuje jak mrówka i nie potrzebuje urlopu. – Pracy było po pachy, byle robić bez urlopu, za najmniejsze pieniądze i zostać po godzinach i cicho siedzieć. Z tej ciężkiej pracy komuś się dobrze żyło. Wiadomo, że z każdej sztuki więcej, zysk jest większy, ciśnie się do końca – opowiada.
Praca wre, ale pensja głodowa
Praca na akord, nierzadko ponad siły, nie jest solennie wynagradzana. Do kieszeni pracownic szwalni miesięcznie trafia średnio 1546,52 zł netto. Dla porównania cała branża odzieżowa w Polsce to dla niektórych kura znosząca złote jaja - wartość produkcji w przemyśle odzieżowym wyniosła w ubiegłym roku 9,7 mld zł.
Z powodu niskich stawek, szwaczki często chętnie godzą się na wyrabianie nadgodzin. Dla części z nich możliwość dorobienia, nawet za cenę wielkiego zmęczenia, oznacza, że chociaż przez chwilę związanie końca z końcem będzie nieco łatwiejsze. Rezygnowanie z urlopu też jest w takich zakładach częstą praktyką, a pracodawcy nie przepadają za tymi, którzy idą na chorobowe. – Jak się szło na dłużej niż 5 dni chorobowego, to się nie dostawało miesięcznej premii. Za chorobowe w wakacje dostawało się karę... A my naprawdę dużo nie chorowałyśmy – opowiada szczerze jedna ze szwaczek w ankiecie fundacji. – Nie warto brać urlopu jak się pracuje na akord: mniej się pracuje, nie dostanie się nic ponad to zapewnione 1400 zł – tłumaczy inna szwaczka.
Aleksandra Krysiak ze Związku Pracodawców Przemysły Odzieżowego i Tekstylnego przyznaje, że opisywane przez Fundację Kupuj Odpowiedzialnie praktyki mają miejsce, ale uważa, że raport dosyć jednostronnie przedstawia sytuację tej branży. – Są przedsiębiorstwa, które stwarzają bardzo dobre warunki pracy i na tyle, na ile ta branża pozwala - szefowie firm starają się dbać o prawa pracowników. Sytuacja pracowników zależy też od tego, gdzie znajduje się dany zakład, zależy też od jego wielkości i od świadomości samych właścicieli – tłumaczy.
Anna Paluszek, autorka raportu twierdzi, że wyniki badań w polskich zakładach odzieżowych pokazują nie tylko trudną sytuację w branży. – Łamanie praw pracowników to problem systemowy i doświadcza go wielu innych pracowników, nie tylko szwaczki, o których piszemy. Polski prcownik nie jest szanowany, to trzeba w końcu zmienić.
To nie pierwszy raport, który pokazuje ponurą rzeczywistość polskich szwalni. Parę lat temu warunkom, jakie tam panują przyjrzała się również Fundacja Karat. Wnioski? – Na podstawie przeprowadzonych w ciągu ostatnich dwóch lat badań w zakładach odzieżowych, tzn.
badań przeprowadzonych w 10-ciu fabrykach w ramach projektu oraz badań
przeprowadzonych w 2004 roku wyłania się wręcz obraz drastycznego łamania praw pracowniczych – alarmowali.
Według autorów raportu "nowe warunki pracy są oparte na nadal funkcjonujących stereotypach i wartościach cechujących wczesny (tzw. „dziki”) kapitalizm, który po zmianach systemowych zawładnął nie tylko Polską, ale całym regionem Europy Środkowej i Wschodniej". Wszystko wskazuje na to, że "dziki" kapitalizm w polskich szwalniach nadal ma się dobrze, a ubrania, które tak dobrze na nas leżą, mogą być efektem pracy polskich kobiet-szwaczek pracujących często jak tania siła robocza z Bangladeszu.
Temperatura może dochodzić do 30 stopni na zakładzie, nie zawsze się znajdzie ta woda, której po prostu trzeba. Normy są ustalane z zamawiającą firmą i są ciągle podkręcane
Dr Anna Paluszek, autorka raportu
To, że ktoś jest opłacany zgodnie z polskim prawem i zarabia najniższą krajową, czyli około 1280 złotych, a jest jedynym żywicielem rodziny, sprawia, że znajduje się na granicy minimum egzystencjalnego. Oznacza to, że nie jest w stanie spełniać wszystkich swoich podstawowych potrzeb. Polska stara się tworzyć wizerunek, że produkowanie odzieży w Polsce jest czymś lepszym niż w Bangladeszu, ale gdy porównamy to faktycznie z Bangladeszem, to okaże się, że kontekście kondycji życia człowieka wcale nie jest dużo lepiej