- Jestem głęboko przekonany, że przyjdzie taki dzień, kiedy będziemy mieli w Warszawie Budapeszt - stwierdził Jarosław Kaczyński, gdy pocieszał swoich sympatyków po przegranej w wyborach parlamentarnych jesienią 2011 roku. Dziś tych, którym marzy się orbanizacja Polski jest wielu, jak nigdy dotąd. Potwierdzają to ostatnie "patriotyczne" manifestacje, gdzie Polacy chętnie przynoszą flagi naszych Bratanków znad Balatonu. Tylko, czy naprawdę patriotyzmem jest nawoływanie, by kraj taki jak Polska grał pod dyktando kilkukrotnie mniejszych Węgier?
Na świecie wciąż hołduje się przekonaniu, że Europa Środkowa to grono państw i narodów w zasadzie identycznych. Bo to w większości Słowianie, ofiary prawie półwiecznej okupacji sowieckiej, które w zasadzie w jednej chwili wyrwały się na przełomie lat 80-tych i 90-tych na pełną niepodległość. Myślenie to dominuje szczególnie w świecie biznesu, przez co kondycja złotego tak często wiązana jest nie z gospodarką nadwiślańską, a tym, co wyczynia się w Budapeszcie, Pradze, czy Bratysławie.
Od lat Polacy robią więc wszystko, by przestano oceniać nas przez ten pryzmat. Głównym motorem napędowym do ciężkiej pracy wykonanej przez Polaków w minionym ćwierćwieczu było przecież dogonienie Zachodu. I uważna analiza ostatnich kluczowych decyzji podejmowanych w Europie jasno pokazuje, że Polska jest dziś częściej głównym partnerem Niemiec, Francji i Wielkiej Brytanii, niż małych, często skłóconych wzajemnie państw dla których powinna być raczej geopolitycznym "mentorem".
2. Bo jesteśmy krajem i narodem wiele większym
Jednym z powodów opisanego powyżej stanu rzeczy jest najzwyczajniej w świecie demografia i geografia. Kiedy uważający się za prawdziwych patriotów wzywają, by brać przykład z Budapesztu i popularnego wśród polskiej prawicy węgierskiego premiera Viktora Orbana, w rzeczywistości chcą, by podporządkować się polityce państwa prawie czterokrotnie mniejszego od Polski. Warto pamiętać, że nawet w Grupie Wyszehradzkiej - wątłym sojuszu polsko-węgiersko-czesko-słowackim - Polacy stanowią grubo ponad połowę wszystkich jego obywateli.
Naprawdę warto o tych proporcjach pamiętać, bo liczba ludności to dla każdego państwa jeden z najważniejszych wyznaczników jego potęgi. Jeśli nie najważniejszy. To w obywatelach tkwi bowiem kilka rodzajów kapitału. Od siły roboczej, przez intelekt, aż po środki finansowe, które gromadzą i inwestują. W prawie 40-milionowym państwie wzorce z polityki węgierskiej, czeskiej, czy słowackiej zazwyczaj zupełnie nie będą więc pasować do jego potrzeb i ambicji.
Używając za przewodniczącym Rady Europejskiej Donaldem Tuskiem sportowej narracji do opisu polityki, można powiedzieć, że polityka węgierska, a także podobne jej czeska i słowacka, są nastawiona na obronę. Polska ma tymczasem warunki, by grać na jednym ze skrzydeł i bardzo często wchodzić na pozycję ataku.
Tak jest i tym razem z kryzysem migracyjnym. Około 10-milionowe Węgry i Czechy, czy o połowę mniej ludna Słowacja mają powody do tego, by obawiać się wpływu na ich kraj nawet kilkudziesięciu tysięcy przybyszów z Bliskiego Wschodu i Afryki. Szczególnie, że Węgrzy i Słowacy mają już swoje problemy z alienującą się, ale bardzo liczną mniejszością romską. Czechom wystarcza, że już kraj zmienił efekt otwarcia na imigrantów z Azji i jednym z najpopularniejszych czeskich nazwisk stało się... Nguyen. Tymczasem co dla Polski oznaczać będzie przyjęcie kilkunastu tysięcy uchodźców? Najlepiej opisała to kilka dnie temu premier Ewa Kopacz. - To tyle ludzi, co na meczu Legii - przypomniała.
3. Bo nigdy nie układaliśmy się z Rosją
Słabość wynikająca z warunków geopolitycznych i konieczność obrony tożsamości kosztem narażania sojuszy sprawia, że nasi mniejsi przyjaciele z Europy Środkowej co jakiś czas wpadają w pułapkę rozstawioną przez Rosję. Pamiętajmy, że uwielbiany nad Wisłą Viktor Orban niejednokrotnie w ostatnich latach musiał się układać z reżimem na Kremlu. Od którego pozbawione stabilnej pozycji w UE Węgry uzależnione są w dużej mierze w kwestii energii i handlu. Polski do tak daleko idącego flirtu z Rosją nie zmusiły ani kolejne wojny gazowe, ani nakładane na nas przez putinowski reżim sankcje.
4. Bo nie wytrzymałbyś życia w kraju takim, jak Węgry
Nad Balatonem jest przepięknie. Ten uroczy krajobraz, sympatyczni ludzie, wyjątkowo otwarci na Polaków i świetnie zachowane pamiątki wielkiej historii na każdym kroku... Za to uwielbiamy spędzać na Węgrzech wakacje, czy długie weekendy. I może wtedy zdawać się nam, że to kraj, gdzie zwykłym ludziom żyje się lepiej niż nad Wisłą. Węgierska rzeczywistość dla większości "przeciętnych Kowalskich" na dłuższą metę byłaby pewnie jednak pewnie dość uciążliwa.
Między innymi przez jedno ze "sztandarowych dokonań" Fideszu i Viktora Orbana, czyli ograniczenia do absolutnego minimum istnienia nad Balatonem handlu sieciowego i wielkopowierzchniowego. W Polsce przyciśniecie podatkowe, a najlepiej przegonienie z kraju Biedronki, Lidla i ograniczenie rozwoju galerii handlowych z najpopularniejszymi sieciami modowymi, gastronomicznymi i designerskimi również marzy się politykom prawicowej ekipy, która najprawdopodobniej będzie kierowała krajem przez najbliższe lata.
W codziennej praktyce nie wygląda to jednak tak kolorowo, że w zamian otrzymujemy ciepłą obsługę w małym sklepiku i pogawędki z zaprzyjaźnioną panią zza lady. Mały szok przeżywa na Węgrzech każdy Polak, który musi zrobić tam poważniejsze zakupy. Jeśli akurat jest po godz. 18, robi się już z tym zadaniem nieco trudniej, bo doceniane przez państwo małe sklepiki właśnie się zamykają. Zapomnieć trzeba też o przyzwyczajeniu do tego, że ulubione delikatesy są gdzieś za jednym lub drugim rogiem, a w nich korzystne promocje. Najpewniej gdzieś wreszcie trafimy na sklep holenderskiej sieci SPAR, która najlepiej poradziła sobie z węgierskimi obostrzeniami i stała się prawie monopolistą w swojej lidze. Dzięki temu nie musi przesadnie dbać o konkurencyjne ceny. Wystarczy, że oferuje zakupy wygodniejsze i możliwe do zrobienia do późnego wieczora.
Kiedy trzeba jednak kupić coś do ubrania, znalezienie jakiejś popularnej w Polsce sieciówki może wymagać dłuższej wyprawy. Da się to odczuć nawet w samym Budapeszcie. W mniejszych miastach takich, jak Eger, Segedyn, czy Debreczyn polski konsument przyzwyczajony do szerokiej i łatwo dostępnej oferty sklepów może stracić nerwy. Ulubione marki pod jednym dachem? Trudno będzie Wam znaleźć takie miejsce.
Postawiłem na ten najzwyczajniejszy, "życiowy" przykład, ale w kraju rządzonym węgierskimi (a raczej orbanowskimi) regułami Polaka czekałby jeszcze cały szereg niemiłych zaskoczeń. Także w sieci, której wolność od lat ograniczają przepisy przywracające cenzurę polityczną. Za zbyt ostre komentowanie bieżącej polityki rządu, krytyczne blogowanie lub komentowanie można na Węgrzech słono zapłacić. Zmienione w kontrowersyjnych okolicznościach tuż po powrocie w 2010 roku Fideszu do władzy prawo zakłada karanie mediów elektronicznych za złamanie cenzury grzywnami w wysokości nawet 25 mln forintów (to prawie 340 tys. zł). By Węgrów do internetu w ogóle zniechęcić, niedawno rząd Orbana chciał... dodatkowo opodatkować każdy 1 GB ściągniętych danych, co przy korzystaniu z nowoczesnej sieci miesięczne rachunki wywindowałoby do niebagatelnych, jak na kieszeń przeciętnego Węgra sum. Orbana odwiodły od tego masowe protesty młodych, ale wciąż trwają prace nad "całościowym rozwiązaniem kwestii dostępu do internetu".
5. Bo taka polityka ogranicza rozwój
Suma ograniczeń nałożonych przez "Der Diktatora", jak nazywa Viktora Orbana szef KE Jean-Claude Juncker, sprawia, że po zboczeniu z typowych turystycznych ścieżek na Węgrzech widać, że tak państwo, jak i społeczeństwo nie mają takich warunków do rozwoju, jak te, które - pomimo wszelkich problemów - możemy wykorzystywać w Polsce. Statystyki gospodarcze niby są dla Węgier korzystne, ale kiedy spędzi się tam dłuższy czas, wyraźnie możne dostrzec, że efektów w otaczającej rzeczywistości coś nie widać. Dlatego, że - jak mówili przed rokiem "Wyborczej" węgierscy przedsiębiorcy - węgierskie cuda gospodarcze dokonują się tylko na papierze.
Jednym z koronnych argumentów rosnącego grona zwolenników "Budapesztu w Warszawie" jest to, iż Węgrzy nie uciekają ze swoje ojczyzny w poszukiwaniu lepszej pracy i warunków do życia tak, jak Polacy. Twardy elektorat Fideszu, a tym bardziej goszczący często na imprezach polskiej prawicy węgierscy nacjonaliści przekonywać będą, że to potwierdzenie słusznej linii rządu, którą można tylko rozwijać. A gdyby mieli być szczerzy? - Młodzi nie emigrują, bo nie znają dobrze języków obcych, a z węgierskim wiele nie zwojują. Innych trzyma tylko duma... - usłyszałem ostatnio podczas bardzo szczerej rozmowy w jednej ze węgierskich winnic.