Tadeusz Rolke, urodzony w 1929 roku. Ma na swoim koncie 60 lat doświadczenia i 100 tysięcy zdjęć. Jest niekwestionowanym autorytetem polskiego fotoreportażu. Fotografował podczas Powstania Warszawskiego, uwiecznił też wiec Gomułki. Jednak w ciągu całej kariery to kobiety były jedną z jego największych inspiracji. Jego najnowszy album trafia do naszych rąk. Kobiety, sztuka, moment.
A miewał Pan tremę przed pokazywaniem swoich zdjęć światu?
Tak, miewam. Zawsze pojawia się jakaś trema, kiedy jest otwarcie na wiele oczu, komentarzy, interpretacji. Jednak w tym wypadku mam uczucie, że to jest coś, co się udało. Mam jakieś uczucie, że jest to dobra, ciekawa książka.
Wiem, że to jest bardzo szerokie pytanie, ale czym jest dla pana fotografia? Czy to jest bardziej przedstawienie tego, jaki świat jest, czy tego, jak chcielibyśmy świat widzieć?
Dla mnie fotografia jest to przede wszystkim zawód. Może być zawodem, a następnie może być twórczością artystyczną.
W takiej kolejności?
Nie, to odbywa się równolegle. Wprowadziłem kiedyś taki podział dla moich studentów, a właściwie dla siebie – mówiłem nieraz o fotografii potrzebnej i niepotrzebnej. Jeśli fotograf ma zlecenie na wykonanie zdjęć, cokolwiek by to było, czy to jest fotografia mody, czy to jest fotografia butelek piwa, to jest fotografia potrzebna. A to co robi dla siebie, jest nikomu niepotrzebne. Tylko jemu. I wśród tej fotografii niepotrzebnej, jest najwięcej fotografii kreatywnej i twórczej.
No i chyba te role się wtedy odwracają. Ta niepotrzebna staje się bardziej potrzebna.
Jak patrzę na moje archiwum, to widzę tam bardzo dużo fotografii niepotrzebnych. Kilka lat temu miałem wystawę w Krakowie. Składała się z 21 zdjęć. Były tam 4 zdjęcia, które powstały na skutek jakiejś interwencji z zewnątrz. 17 było nikomu niepotrzebnych oprócz mnie.
Wielu artystów mówi podobnie, że sztuka jest przede wszystkim potrzebna właśnie im. Później okazuje się, że odbiorcy przejmują tę potrzebę. I ta potrzeba staje się ich potrzebą.
I bardzo dobrze. Życzę sobie, żeby było coraz więcej odbiorców, dla których te dzieła niepotrzebne staną się potrzebne.
Wspomniał pan też o swoich studentach. Czy widzi pan teraz wśród młodych ludzi, jakieś różnice w podejściu do fotografii? Coś się zmienia, czy może jest to ponadczasowe medium?
Jest to medium, które istnieje i które będzie istniało. Również ta część fotografii analogowej jest wciąż uprawiana, jest pielęgnowana w szkołach fotograficznych. Jest pewna, całkiem spora nisza, która wraca do fotografii analogowej. Kupują stary sprzęt, robią duży format, wywołują filmy i pracują pod powiększalnikiem. Ta nisza jest na tyle duża, że dla niej warto produkować materiały.
A Pan jak pracuje?
Ja najchętniej pracuję analogiem. Mam aparat cyfrowy, który służy mi bardziej jako notatnik. Do pewnych dokumentacji. W albumie są chyba trzy zdjęcia zrobione cyfrowo. Właściwie jest to album analogowy. I rzeczy, które robiłem w ciągu ostatniego roku, już pod kątem albumu, też są robione analogowo.
No właśnie, jest sporo zdjęć w albumie z zeszłoroczną datą.
Tak, kiedy już wiedziałem, że jest wydawca, zacząłem myśleć o kształcie albumu. O późniejszych rozdziałach. Kiedy wymyśliłem cykl, który nazywa się „Sztuczki”, to już świadomie skonfrontowałem kobietę z dziełami sztuki.
Dlaczego akurat taki wybór?
Dlatego, że ja się dobrze czuję w muzeum i w galerii. Widzę tam moje kompozycje, na których z dziełem sztuki konfrontuje się postać kobiety. Jej portret, albo akt. Ja się dobrze czuję w takim towarzystwie. Obcując z dziełami sztuki.
Rozumiem to bardzo szeroko, również jako kobiety?
Jeśli powiemy sobie, że człowiek jest dziełem sztuki, to tak. Natomiast ten człowiek produkuje bardzo ciekawe przedmioty, które nazywamy dziełami sztuki właśnie i które przeżywamy każdy po swojemu. Połączenie tego dzieła natury z dziełem człowieka uważam za pewną syntetyczną akcję. To połączenie daje dużo możliwości. Jest kontrastem albo współdziałaniem, albo jest kontrowersją, albo jest zgodne, albo może budzić sprzeciw. Właśnie dlatego należy to robić z pomocą aparatu.
A zdjęcia reportażowe, bo jest to jednak jeden z głównych nurtów w Pana sztuce. Fotografowanie codziennych zdarzeń, małych i dużych.
Tutaj wracamy do klasycznej prawdy – fotografii momentu, która dalej jest aktualna.
I chyba nigdy nie przestanie.
Ten moment się wcale nie skończył. Natomiast parę dni temu przeczytałem o sobie bardzo dziwną rzecz. Autor użył określenia: „fotografia monumentu”, zamiast „fotografia momentu”.
Ciekawa pomyłka.
Bardzo się dziwiłem, że nikt nie zwrócił uwagi na tak podstawową sprzeczność, którą tam popełniono. Ten moment dalej jest i będzie ważny. On się wiąże z tym ułamkiem sekundy, który towarzyszy fotografii odkąd technika pozwoliła zredukować czas naświetlania do takiego, który pozwala uchwycić ruch człowieka i zatrzymać go. To pozostaje cały czas jednym z kryteriów sztuki fotografii.
To jest dla mnie bardzo ciekawe. Zdjęcia, które pokazują ruch są tym ruchem faktycznie, czy może jest to jednak zatrzymanie? Nie umiem tego uchwycić do końca.
To jest wyciągniecie wniosków z tego ruchu.
A jeśli weźmiemy pod uwagę współczesne możliwości technologiczne? Każdy ma aparat w telefonie.
Te możliwości się szalenie polepszyły i każdy ma teraz szansę zrobić fotografię decydującego momentu.
Czy robiąc zdjęcie telefonem, mamy szansę zrobić coś, co będzie nazwane sztuką?
Tak, oczywiście. W ciągu XX wieku nastąpił olbrzymi postęp, kiedy właśnie skrócono czas naświetlania, żeby ten moment można było uchwycić. Wprowadzono też automatykę naświetlania. Fotograf nie musiał nastawiać parametrów zdjęcia. Do tego jeszcze dostaliśmy w prezencie od technologii dystans, odległość, czyli focusing. Fotografom pozostało tylko wyszukanie momentu i odczekanie momentu, albo zdolność, szybkość reakcji. Wszystkie inne trudności nam zabrano. Trzeba po prostu tylko nacisnąć.
Wyczekuje pan tego momentu, planuje Pan ten konkretny moment?
Moje aparaty analogowe nie są pełnymi automatami. Przed zrobieniem zdjęcia muszę wykonać pewne konkretne czynności, żeby było ono technicznie poprawne.
Wracając do początków pana fotografowania, pan się sam uczył?
Uczyłem się sam. W moim pierwszym aparacie nie było nic do nastawiania. On był taki, jak mówiło się później w latach 70-tych „idiotenkamera”. Więc to był taki bardzo wczesny „idiotenkamera”. To był „babybox”, aparat dla dzieci. Tam tylko wystarczyło nacisnąć spust migawki.
Teraz radzi Pan swoim studentom, żeby bardziej zająć się kształceniem techniki?
Techniki uczą inni wykładowcy. My mówiliśmy o tych podstawowych sprawach, jak ten obraz ma powstać.
A spojrzenie młodych fotografów jest teraz w jakiś sposób inne?
To spojrzenie na człowieka u poważnego fotografa jest podobne. Pojawia się jednak sprawa obróbki. Wprowadzenie Photoshopa – jest to absolutna rewolucja, która chwilami poszła w bardzo złą stronę. Photoshop w fotografii portretowania kobiet, a szczególnie celebrytek, poszedł w fałszerstwo. Chwilami nie oglądamy pani Kowalskiej, o którą nam chodzi i o której czytamy tekst, tylko oglądamy jakiś manekin zrobiony w Photoshopie, który może ewentualnie przypominać panią Kowalską. Tutaj doszło do kompletnego nonsensu i zaprzeczenia zasad fotografii.
Jeżeli zakładamy, że ma ona pokazywać rzeczywistość, to chyba faktycznie tak nie jest. Jak ogląda pan komercyjne zdjęcia i widzi chociażby rozkładówki gazet, to myśli pan sobie: „nie, to zdjęcie nie jest dobre”?
Jest kilka magazynów, które publikują fotografie autentyczną, ciekawą. Natomiast są pisemka, które są kolekcją schematów o ludzkiej twarzy. Starszy człowiek ma wyretuszowane zmarszczki, obcina się figurze zarys brzucha. Robi się masowe fałszerstwo. Zaśmieca się te pisma.
Ale ludzie w to wchodzą.
Bo ludziom trzeba podać kaszkę mannę, która jest dobrze posłodzona.
No dobrze, a weźmy pod uwagę te wszystkie filtry, które pojawiają się w telefonach. Robimy zdjęcia chociażby z wakacji i zaraz wrzucamy jakiś filtr, na przykład podrasowanie kolorów. To też jest fałszerstwo?
To są prywatne telefony i prywatne filtrowania. To nikomu nie szkodzi, to służy wyłącznie temu, kto to filtruje i tym paru osobom, które to oglądają. Natomiast szkodliwe jest zaśmiecanie pism fałszerstwem i to już nie są fotografie, a „photoshopografie” – nie umiem nawet tego nazwać. Jakaś nowa jakość, jakiś nowy przedmiot się znalazł.
Wracając do internetu i niesamowitej liczby naszych fotografii, które się tam pojawiają. Kreujemy swój wizerunek na portalach społecznościowych, przez to jakie wrzucamy zdjęcia. Czy to fałszerstwo z gazet nie przeszło na nas samych? Zastanawiam się po prostu, czy my nie robimy tego samego na Facebooku, oczywiście na miarę naszych możliwości technologicznych.
Myślę, że wiele osób bardzo pracuje nad tym, aby te zdjęcia były w pewnym sensie wymyślone. Znam osoby, które bardzo chętnie co parę dni wstawiają swoje zdjęcia na Facebooku. Myślę, że w ten sposób to jest degrengolada tych zdjęć. Ich jest coraz więcej, coraz częściej i to zdjęcie trwa trzy dni. Spojrzy się na nie raz i koniec. Te zdjęcia tracą wartość.
Czyli radziłby Pan osobom, które chcą robić zdjęcia bardziej „na poważnie”, robić ich mniej, ale konkretne?
Oczywiście. Dużo mniej. Pewnym sprawdzianem jest zdjęcie, które ukazuje się na papierze. To zdjęcie można odczekać, jak ono zadziała. Nieraz jak mamy jakieś ważne decyzje wizualne, to mówimy: „odczekajmy to, prześpijmy to, zobaczymy to jutro”. Odłóżmy je na kilka dni, albo skonfrontujmy je z poprzednimi, żeby to zdjęcie miało jakąś wartość, poza tą jedną chwilą kiedy pani Ania wrzuci je na Facebooka. Bo co z tego? Jeśli już ktoś ma taką niezwykła miłość do samego siebie, niech sobie zrobi na przykład wystawę własnych fotografii. Narcystyczną wystawę autoportretów. I niech zaprosi znajomych, żeby przynajmniej było o czym porozmawiać.
Ale Facebook jest trochę taką wystawą.
Tak, tylko, że to jest bardzo wszystko szybko. Jest to ulotne i ucieka. Nikt tego nie pamięta za trzy dni, bo jest szalony natłok informacji.
Tak jak współczesne media. Żyje się chwilą.
Jesteśmy przeładowani informacją tak, że chwilami ich liczba nas ogłupia. Nie będziemy mądrzejsi, tylko będziemy głupsi, nie umiejąc zrobić selekcji, co jest dla nas ważne.
Skupiając się na fotografii, czy jesteśmy w stanie w tym szumie informacyjnym wyłowić coś, co jest wartościowe? Album książkowy jest w tym kontekście zdecydowanie formą selekcji, tego co powinniśmy zobaczyć.
Moim językiem jest fotografia i album jest tego przykładem. Ja to, co chciałem powiedzieć, powiedziałem. Są dziedziny fotografii, których w tym albumie nie ma, nie wyczerpuje on całej mojej twórczości. Tutaj koncentruje się na kobietach i na sztukach wizualnych. Pokazuję też pewne migawki, które zauważyłem w ciągu ostatnich 50 lat z ulicy, albo z galerii, albo ze sklepu. Jest tam kawałek reportażu. Opowiadam o swoim życiu za pomocą zdjęć reporterskich, albo opowiadam za pomocą zdjęć, które sobie wyreżyserowałem i w ten sposób przechodzimy przez moją twórczość.
Myślę, że album trafia do bardzo szerokiej grupy odbiorców. Chociażby to połączenie zdjęć – przeszłość, teraźniejszość. Czy myślał Pan o tym, że chce trafić do jakiejś konkretnej grupy, czy właśnie do szerokiego grona? A może artysta nie myśli w takich kategoriach?
Kto kupuje albumy, to jest pierwsze pytanie. Ktoś mi niedawno powiedział, że częstotliwość kupowania książek w Polsce, a we Francji jest jak 1:20. Czyli patrząc na nasze społeczeństwo, siłą rzeczy mamy tu do czynienia z pewną elitą.
Ale może jest tak, że rozwój internetu wpływa na to, że ludzie mają częstsze i większe szanse, aby się ze sztuką spotkać? Może tych możliwości nie zauważają statystyki?
Ale internet nie zastępuje książki, niezależnie od tego czy jest to album, czy książka tekstowa. Na pewno internet stał się środkiem informacji nr 1. Szkoda tylko, że czytelnictwo książek tak bardzo spadło, bo jest czymś zupełnie innym.
Niektóre dane mówią, że w Polsce mamy czytelnictwo na poziomie 1,5 proc. Pytanie dlaczego i czy można coś z tym zrobić.
No to róbmy książki dla 1,5 proc. Czy mamy przestać w ogóle i zamknąć wydawnictwa, które zajmują się tworzeniem książek?
A jak Pan sądzi, czego ludzie oczekują od albumu ze zdjęciami? Co ma im on dać?
Ja bym chciał o to panią zapytać. Czym jest w ogóle obcowanie ze sztuką? Są ludzie, którzy w ogóle się nią nie zajmują. Nie są konsumentami dzieł sztuki. Im to jest niepotrzebne, pomimo że mają wszystkie inne dobra. Mówię tutaj o ludziach, których stać jest na obcowanie ze sztuką, ale tego nie robią, bo nie mają tej wewnętrznej potrzeby. Jest też druga grupa. Tych, którzy chcieliby konsumować dobra sztuki, ale ich na to nie stać. Czyli – nie kupuję książki, bo jest za droga.
A czy czeka Pan na jakiś odzew od odbiorców?
On przychodzi sam.
Czyli po wydaniu albumu, nie ma Pan takiego momentu: „O, to teraz się zacznie”?
Już mam pewne sygnały.
I jakie one są?
Są pozytywne.
Z tego co obserwowałam ludzie czekali na ten album.
Tak, środowisko wiedziało, że przygotowuję album, więc skala zainteresowań i oczekiwań się podniosła. I temperatura tych oczekiwań też. Bardzo chętnie bym usłyszał, jakieś głosy krytyczne, co się w tym albumie nie podoba.
Ale czy komuś wypada mówić Panu krytyczne słowa?
Oczywiście. Szczególnie moim kolegom fotografom, którzy mogą znaleźć jakieś dziury, jakieś niedostatki. Czegoś może być za dużo, a czegoś może być za mało. Nie wiem. Zobaczymy. Liczę na te głosy.