Odcięty ostrym jak żyleta nożem palec, bąble po oparzeniu wrzącym olejem, nabity patelnią guz na czole i zwichnięta po poślizgnięciu się na ziemniaczanych obierkach kostka – jadąc na warsztaty kulinarne, wyliczałam w myślach skalę możliwego uszczerbku na zdrowiu. Kuchnia, po której krząta się kilkanaście osób mających nieograniczony dostęp do ostrych narzędzi i palników, nie może być miejscem bezpiecznym. Przecież już co sześć kucharek, to za słona zupa, a co będzie, jak za przygotowywanie ambitnych dań weźmie się zgraja amatorów?
Uspokajam – nie stało się nic, z czym trzeba by jechać na ostry dyżur. Bo z lekkim przejedzeniem chyba każdy umie poradzić sobie we własnym zakresie. Zresztą, czym jest konieczność poluzowania paska o jedną dziurkę przy frajdzie, jaką się ma, widząc po raz pierwszy na własne oczy grasicę, smażąc ją w tonie masła, a następnie zajadając i popijając gotowe danie idealnie dobranym gatunkiem piwa? Odpowiadam z całą świadomością: niczym.
Siekaj, smaż i jedz
Jeśli ktoś wzdrygnął się na dźwięk słowa „grasica” – niepotrzebnie, choć przyznaję, że widok michy podrobów, jakie na dzień dobry postawiono przy moim stanowisku, robi wrażenie. – No, to teraz trzeba to wszystko oczyścić – poinformował moją grupę szef Robert Trzópek – prowadzący warsztaty zorganizowane przez Żywiec i CookUp Studio.
Szef każe, kuchcik musi – zawiązaliśmy więc fartuchy, umyliśmy rączki i ochoczo chwyciliśmy za noże. W pierwszej części warsztatów uczestników podzielono na trzy grupy, z których każda przygotowywała inne danie. Wiadomo, że gotowanie dla siebie to żadna zabawa, więc porcji należało wyprodukować tyle, żeby nakarmić wszystkich pozostałych. Był jeszcze jeden haczyk: przepis podawał wartości dla jednej porcji, a nie 20, o czym, przyznaję bez bicia, w pewnym momencie zapomnieliśmy.
Zgodnie z programem gotowaliśmy potrawy pasujące do różnych rodzajów piwa Żywiec. Szczególną atrakcją miała być degustacja nowego gatunku o nazwie Saison. Nazwę, jak nas poinformowano, należy wymawiać z francuska (dla mniej biegłych w funkcjach Google Translatora: „sezą”), bo receptura ma korzenie belgijskie.
W menu pierwszej części warsztatów znalazła się wspomniana już grasica z kasztanami i dynią, sandacz z paloną kapustą w maślanym sosie oraz policzki wołowe z szalotkami i selerem w słonym cieście. Wszystkie dania szef Trzópek skomponował tak, aby piwem nie tylko je popijać, ale i wykorzystać w procesie gotowania.
No więc gotowaliśmy kasztany w piwie Bock, grupa obok ma bazie Portera ważyła sos do polików. Zapachy, jakie zaczęły rozchodzić się po CookUp Studio, kiedy odpaliliśmy pierwsze palniki były więc naładowane „lotnymi” procentami, no i co tu dużo mówić – nieziemskie. Pomimo moich początkowych obaw, że w kuchennym amoku zaczniemy tracić kontrolę nad nożami, każdy w skupieniu pracował przy swojej stacji, umiejscowionej na przestronnej kuchennej „wyspie”. Wszystkie produkty mieliśmy w zasięgu widelca czy łyżki, a cięższe sprzęty – garnki, patelnie czy miksery – w odległości kilku kroków.
Kiedy po godzinie wytężonej pracy dosmażaliśmy ostatnie kawałki grasicy i pękający z dumy lepiliśmy sobie piątki, że tak nam wszystko sprawnie idzie, padło zdanie z gatunku tych, na których dźwięk w programach kulinarnych kamera nagle zawiesza się na twarzy przerażonego uczestnika, a następnie rejestruje serię inwektyw rzucanych przez lokalnego Gordona Ramsaya: – A gdzie macie dynię? – zapytał zaskakująco spokojnie szef Trzópek. Jak to gdzie? Przecież leży, o tu, w misce. Na samym dnie... Ojej, rzeczywiście, trochę jej mało...
– Lećcie po patelnie, grasicę już można ściągnąć. Jedni siekają, reszta smaży – zaordynował szef. Po chwili zwątpienia, czy zdążymy z „serwisem”, stwierdziliśmy, że chyba damy radę, a nawet, o dziwo, nasza okraszona kasztanami i dynią grasica, kolację zainauguruje.
Tylko się nie poparzcie, bo zimne
– I jak wrażenia? – zapytał szef Robert, kiedy pałaszowaliśmy przyrządzone potrawy, a konkretnie sandacza. – Piwo idealnie uzupełnia smak potrawy – padło z głębi stołu, na co wszyscy trochę się uśmiechnęliśmy. Z syndromu „pupilka pani” chyba się jednak nie wyrasta, choć fakt faktem – cytrusowy Saison jako dodatek do delikatnej ryby, taplającej się w maślanym sosie, sprawdził się świetnie, podobnie jak Bock do podrobów i Porter do policzków.
Po wylizaniu talerzy i osuszeniu kufli, zabraliśmy się do dwóch ostatnich potraw – cytrusowego risotto i ziemniaczanego pure z porami. I o ile w pierwszej części warsztatów techniki, którymi mieliśmy się posługiwać, były standardowe, to teraz zaczęła się wyższa szkoła jazdy – na środek studia wjechał baniak z ciekłym azotem.
– Wkładanie rąk do środka nie jest dobrym pomysłem. Jest zimny, uwierzcie mi na słowo – ostrzegał szef Trzópek, niosąc dymiącą misę, do której następnie wrzucał cząstki pomarańczy i grapefruitów. Zmarznięte na kość owoce mogliśmy już sami wyciągać łyżką cedzakową na pergamin, a następnie traktować tłuczkiem, aby, rozbite na drobne ziarenka, niczym prawdziwy ryż trafiły do stojącego na palniku gara.
Przy okazji drugiego dania nauczyliśmy się, że syfon nie służy tylko do przygotowania bitej śmietany. W formie puchatych rozetek można również zaserwować ziemniaczane puree, pod warunkiem, że do jego przygotowania użyjemy masła. I nie mówimy tu o symbolicznej łyżce na osobę. Proporcja tłuszczu i ziemniaków to w tym przypadku prawie jeden do jednego. Pamiętacie, jak na wstępie pisałam o rozluźnianiu paska? No właśnie.
Kebab? Serio?
Słyszałam plotki, że z warsztatów kulinarnych jedzenie przynosi się do domu. Nie wiem, na jakich bywałeś, człowieku, który je szerzy, ale na tych konkretnych z talerzy w tempie ekspresowym znikało niemal wszystko. Chcę wierzyć, że to zasługa wyjątkowo zdolnej grupy, choć pewnie obecność bursztynowego napoju, jak również amatoroodporne receptury szefa Trzópka odegrały tu pewną rolę.
Po skończonym gotowaniu przyszedł czas na głębsze refleksje. Czego należy przede wszystkim szukać w jedzeniu? – Dobrego smaku. Jedzenie po prostu musi być smaczne – odparł szef Trzópek, rzucając mi spojrzenie z gatunku „przecież to oczywiste”. – Kebab niby też jest smaczny... – usiłuję drążyć. – Serio? – pada odpowiedź, którą powinnam właściwie opatrzyć nie jednym, a trzema znakami zapytania. I wykrzyknikiem. – Dobry jest kebab zrobiony z mięsa, a nie czegoś-tam, z dobrymi surówkami i dobrą bułą. Tylko gdzie on jest? – odpowiedział, równie refleksyjnie, szef Trzópek.
Szefie, obiecuję, od tej pory koniec z wieczornymi pielgrzymkami do okienka hańby – następnym kebabem, jaki zjem, będzie ten przygotowany podczas kolejnych warsztatów kulinarnych. CookUp, organizujecie?