To był mój pierwszy SUV w życiu. Po latach wsiadłem do niego ponownie: KIA Sportage 2,0 CRDi 184KM
Michał Mańkowski
19 października 2015, 08:19·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 19 października 2015, 08:19
Do tego testu podchodziłem wyjątkowo osobiście. Spokojnie, nie dlatego, że z KIA Sportage miałem kiedyś jakieś zatargi lub złe wspomnienia. Wręcz odwrotnie. Parę długich lat temu to właśnie ten model był pierwszym SUV-em, jakim miałem okazję jeździć prywatnie. Wtedy kilometrów zrobiłem sporo, dlatego tym bardziej byłem ciekaw, co czeka na mnie w nowej, trzeciej już generacji auta, które w 2014 roku przeszło lifting.
Reklama.
Nie wiem, czy to kwestia koloru, kompaktowej sylwetki czy siła sugestii znajomej, która jeździ dokładnie taką samą KIĄ Sportage, ale ten model – podobnie jak opisywany niedawno Peugeot 2008 – pasuje mi do kobiet.
Na zdjęciach sprawia wrażenie stosunkowo długiego, ale to trochę „magia kamery”. Na żywo wydaje się dużo bardziej kompaktowy. Zeszłoroczne zmiany najbardziej widoczne są z przodu, gdzie czeka na nas zmieniony grill i lampy przednie. Producent porównuje go do „paszczy tygrysa”, ale nie wiem jak wy, mimo że patrzyłem pod wieloma kątami, owej paszczy tygrysa znaleźć nie mogłem. Napatrzyłem się za to na sensowny grill bogato opakowany chromowanymi elementami i „przyczepionymi” z boku światłami ksenonowymi. Poza tym, przeprojektowano lampy z tyłu, a antenę – w końcu – zamknięto w rekinie płetwie na dachu.
Lubię, gdy profil auta nie jest nijaki, do czego często wystarczy mały zabieg. Jedna linia wzdłuż auta, dzięki czemu samochód nabiera ostrości. W tym modelu dostaliśmy właśnie taką linię, lekko załamującą się pod koniec przednich drzwi. Ogólnie wizualnie i gabarytowo KIA Sportage przypominała mi Nissana Qashqaia, ale tył auta jest bardzo podobny do Jeepa Cherokee, o czym przekonałem się stojąc za jednym z nich na światłach. Spotkałem się z opiniami, że ten model jest ociężały, ale z tej perspektywy wcale się taki nie wydaje. Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie „delikatny”.
W środku zmiany także są kosmetyczne, aczkolwiek widoczne. Zwłaszcza z poziomu kierowcy, który przed oczami dostaje zegary osadzone w przejrzystych tunelach opakowanych srebrną obwolutą. Szkoda jednak, że zabrakło opcji elektronicznego wyświetlania prędkości. Pomiędzy zegarami dostajemy pakiet informacji dotyczących podróży i spalania.
Moje pierwsze wrażenie, bo zamknięciu drzwi i zapięciu pasów to… „ej, czuję się jak kierowca autobusu”. I nie chodziło wcale o gabaryty, ale o kierownicę, która jest niejako położona do przodu. W parze ze swoją wielkością może dawać takie efekt. Poza „jazdą obowiązkową” jeśli chodzi o przyciski, na dole kierownicy w niestandardowym miejscu mamy kilka kolejnych, z których najbardziej budzący zainteresowanie powinien być ten dotyczący progresywnego wspomagania prowadzenia. Ale o nim dalej.
Wnętrze jest wyjątkowo praktycznie. Po tygodniu jazdy nie rzuciło mi się w oczy coś, co byłoby w jakiś sposób irytujące. Wszystko było pod ręką, a obsługa bardzo intyucyjna. Schowki są rozwiązane sensownie, a na to zawsze zwracam uwagę. Jest gdzie wrzucić telefon, kluczyki, napój, czy portfel. Schowek pomiędzy fotelami oraz ten od strony pasażera nie są wyjątkowo duże, ale nie odczuwałem braku miejsca. Dodatkowo ten u pasażera może być chłodzony od wewnątrz.
Deską rozdzielczą pokrywa miękka i miła w dotyku specjalna nanopowłoka. I jakkolwiek ostatnie testy np. Citroen C4 czy wspomniany Peugeot 2008 przyzwyczaiły mnie do niestandardowych hamulców ręcznych tak tutaj… nie mógł być bardziej standardowy. Tradycyjna, zwykła dźwignia. Nieco może nawet zbyt tradycyjna. Równolegle do niej od strony fotela pasażera poprowadzono sporej wielkości uchwyt. Nie bardzo rozumiem, w jakim celu, poza „trzymaniem się mocno”. W modelu opcjonalnie możemy dokupić panoramiczny dach, który zawsze dobrze wpływa na nastrój wewnątrz. To jednak wydatek rzędu 4000 zł.
Płaska podłoga z tyłu pozwala na wciśnięcie piątki pasażerów, także dorosłych. Niemniej, nawet średnie odsunięcie foteli z przodu sprawia, że nogi środkowego pasażera będą mocno poszkodowane przy dłuższej podróży i dobitnie pozna znaczenie słowa „wciśnięcie”. To jednak ekstremum, kabina jest przestronna i przy moich 183 centymetrach wzrostu nie narzekałem na żadne elementy.
564-liltrowy bagażnik można zwiększyć składając tylną kanapę. Tutaj spory plus za wygodną możliwość zrobienia tego z poziomu bagażnika. Dobrze, że pomyślano nie tylko o zaczepach na zakupy, ale także i tych na roletę, którą możemy zdjąć i przyczepić na dole bagażnika, żeby nie latała i nie stukała. Niestety wtedy będą zahaczać o nią przewożone przedmioty.
KIA Sportage jest dostępna w trzech opcjach benzynowych (1.6 135 KM, 2.0 166 KM i 2.0 AWD 166 KM) i czterech dieslowych (1.7 115 KM, 2.0 136 KM, 2.0 AWD 136 KM i 2.0 AWD 184 KM). My mieliśmy okazję jeździć tą ostatnią z 6-stopniową automatyczna skrzynią biegów. Automat to opcja dostępna jedynie w dwóch wersjach, testowanej oraz benzynowym 2.0 i wiąże się z dopłatą 5000 zł.
Producent deklaruje, że spalanie powinno średnio utrzymywać się na poziomie 7,2l/100km w cyklu miejskim i 5,9l w mieszanym, ale po tygodniu jazdy widzę, że nie ma na to szansy. W cyklu mieszanym ledwo udało mi się schodzić poniżej 10l, natomiast po długiej trasie i normalnej jeździe komputer pokładowy pokazał 8,5l, więc można tutaj oczekiwać „więcej”, czyli... „mniej”.
W automatach często możemy spotkać różne tryby jazdy: sportowy, eko, standard itd.. Tutaj na coś takiego się nie zdecydowano, natomiast zastosowano progresywne wspomaganie prowadzenia, które reguluje się przyciskiem na dole kierownicy. Do dyspozycji kierowcy są trzy tryby: standard, komfort oraz sport. Przeklikiwałem się przez nie jeżdżąc w trasie oraz w mieście, ale naprawdę, niezależnie od tego, który był włączony, nie poczułem żadnej znaczącej różnicy w prowadzeniu.
Jeśli mowa o tym, czego nie poczułem to warto wspomnieć o hałasach z zewnątrz. Tych nie było, podobnie jak niepotrzebnych wibracji.
184 KM pod maską przy tej bądź co bądź niepozornej sylwetce, wystarczają do bezpiecznej i dynamicznej jazdy. Po sportowe wrażenia trzeba zgłosić się gdzieś indziej, ale przecież nie ich tutaj szukamy. Mimo to, wciśnięcie gazu potrafi miło zaskoczyć. Zwłaszcza w pierwszej fazie rozpędzania. 9,4 sekundy do „setki” to normalny i rozsądny rezultat, ale pozostałe jednostki w mniej niż 10 sekund się nie wyrobią.
Ceny Sportage zaczynają się od 70 tys. złotych, ale dobrze wiemy, że sensowne konfiguracje będą droższe. Rozrzut cenowy jest spory i zależny od opcji wyposażenia. W skrajnie bogatych przypadkach może dochodzić nawet do 130 tys. złotych, jak to miało miejsce w przypadku modelu, który widzicie na zdjęciach. Ceny w tych widełkach „skaczą” mniej więcej co 5 tys. złotych.