Podejrzewam, że ten tekst nie skończy się dla mnie dobrze. Fani "Gwiezdnych wojen" to w końcu jedna z najbardziej fanatycznych grup, która kultowe dzieło traktuje wręcz z karykaturalnym, czasami nabożnym stosunkiem. Próbowałem, ale zrozumieć tego nie mogę. Dla mnie seria "Star Wars" to po prostu wielka nuda, którą sami fani sprowadzili do karykaturalnego poziomu.
A mówiąc dosadniej "słaby film o potworach w komosie", jak prosto nazwał go parę lat temu jeden ze znajomych, co szybko weszło do naszego prywatnego słownika i rozpoczęło – a jakby inaczej – wielką dyskusję o tym, dlaczego "Gwiezdne Wojny to najlepsza seria wszech czasów".
Nie ma wielu produkcji, które tak bardzo, na tak długie lata, potrafiłyby przywiązać do siebie rzeszę fanów na całym świecie. W końcu pierwsza (ale tak naprawdę czwarta) część wyszła w 1977 roku, czyli 38 lat temu.
No właśnie, części. Nie można było po bożemu puścić normalnej kolejności. Twórcy zakpili z widzów jeszcze bardziej niż kpi George R.R. Martin w "Grze o tron". Bo jeśli ktoś jeszcze nie wie, chronologicznie pierwsza część filmu (1977) to tak naprawdę część czwarta. Druga to piąta (1980), a trzecia (1983) to szósta. I jeśli już myślisz, że załapałeś kolejność, przychodzi część czwarta (1999), która naprawdę jest pierwszą. Potem mamy piątą (2002), czyli tak na serio drugą i szóstą (2005), która jest... trzecią.
Dlaczego? No właśnie tego nie potrafili wyjaśnić mi nawet "prawdziwi fanboje" serii. W Google można znaleźć sporo stron, na których poleca się kolejność oglądania filmów. O dziwo, nawet o to można się pokłócić! Widocznie naprawdę ciężko się połapać, nic dziwnego.
A sam film? Jak to film, jakich wiele. Zwłaszcza teraz. O ile jestem w stanie zrozumieć efekt WOW, widząc efekty z lat 70. i 80. ubiegłego wieku, o tyle wszystko co powstało już potem, czyli właściwie "teraz" jest po prostu kolejnym filmem science-fiction. I to wcale nie najlepszych lotów. Ot, jadą na fejmie sprzed lat. A już na pewno w przypadku najnowszej części "Przebudzenie mocy", która do kin wchodzi w grudniu. Bo czym innym nazwać powrót do tej serii po latach? Przecież aktualnie możemy przebierać w tytułach osadzonych w "kosmicznych" realiach. I to takich, które wcale nie odbiegają od tego, co będziemy mogli zobaczyć w "Gwiezdnych wojnach".
Najlepsze jest jednak pytanie, które pojawia się w KAŻDEJ dyskusji o serii.
Jak mogłeś nie oglądać Gwiezdnych Wojen?!
No jak?! Fanom ciężko zrozumieć, że ktoś może nie podzielać ich entuzjazmu do filmu. A jak nie jesteś z nami, to jesteś przeciw nam. Całkiem dobrze oddaje to scena z serialu "Jak poznałem waszą matkę", gdzie wątek "Gwiezdnych Wojen" przewijał się stosunkowo często. A daleko szukać nie trzeba, podobnie było np. w "Teorii wielkiego podrywu", gdzie twórcy seriali w trafny sposób przerysowują fanów filmu. W całej dyskusji często nie o sam film, a o nich chodzi.
Żeby nie było, że "nie znam się, to się wypowiem". Próbowałem dać szansę "Gwiezdnym Wojnom". Pierwszy raz przypadkowo, gdy lata temu na "Ataku klonów" byliśmy w kinie razem ze szkołą. Ani ziębi, ani grzeje, rozrywka między lekcjami. Nie zapamiętałem z tego nic poza wyścigami statków kosmicznych. Ale wiadomo, żeby zrozumieć "GW", trzeba być "dojrzałym i ZROZUMIEĆ TEN FILM", dostrzec jego GENIUSZ.
No więc postanowiłem dać drugą szansą jakiś czas temu. W końcu niedługo "najbardziej wyczekiwana premiera w historii kinematografii!". Gdy już wysłuchałem rad, w jakiej kolejności najlepiej oglądać i wybrałem część pierwszą, czyli naprawdę czwartą z 1977 roku, oczekiwania miałem spore. A nuż, może teraz "zrozumiem".
Skończyło się tak
Próbowałem, walczyłem, ale nie mogę. "Gwiezdne wojny" są dla mnie po prostu nudne. Poza efektami, które mogą robić wrażenie, jeśli spojrzy się na nie mimo wszystko z perspektywy lat, nie znalazłem tam nic, co sprawia, żeby ten film był czczony w tak wyjątkowo sposób. Fabuła? Nie wciągnęła, może była zbyt wielowątkowa, zbyt pokręcona stylowo, a może po prostu "jej nie zrozumiałem" – co usłyszałem od kolegi z biurka obok. I co słyszy się za każdym razem, gdy jakiś film się komuś nie spodoba.
I pewnie nie byłoby sprawy, gdyby nie sami... fani. Tym karykaturalnym uwielbieniem doprowadzili do sytuacji, w której ze sprawy chce się co najwyżej śmiać, a ich trollować. NO BO JAK MOŻNA NIE LUBIĆ "GWIEZDNYCH WOJEN"?