Schronienie między drzewami – park w centrum Belgradu zamienił się w obóz uchodźców
Olivia Drost
21 października 2015, 05:41·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 21 października 2015, 05:41
Wczesne przedpołudnie w serbskiej stolicy, Belgradzie. Pierwszy października. 12 stopni Celsjusza, lekka mżawka. Od czasu do czasu wieje chłodny, porywisty wiatr. Miasto żyje własnym życiem. Serbowie śpieszą się do pracy. Kierowca autobusu powoli pali papierosa, czekając na przystanku na wsiadających pasażerów. Serbka w kiosku sprzedaje lokalne gazety, wypełnione po brzegi informacjami o sytuacji na granicach i kryzysie migracyjnym. Na każdej okładce słowo „uchodźca”.
Reklama.
Pojechałam do Belgradu na międzynarodową konferencję o nowych mediach. Razem z grupą znajomych w wolnym czasie postanowiliśmy zobaczyć miasto. Pierwszy kontakt zaczął się od jego najbardziej dynamicznej części – okolicy dworca kolejowego i autobusowego. W środku tygodnia, około południa przechadzają się tamtędy tłumy. Serbowie spóźnieni na pociąg, spieszący do pracy, umówieni na spotkania w centrum Belgradu, goniący za swoimi obowiązkami. Pytam mężczyznę o nazwę parku znajdującego się naprzeciwko dworca. Odwraca wzrok. Udaje, że nie słyszy pytania. Ucieka.
Park – schronienie
Tak samo zachowuje się większość Serbów, których droga do pracy, na spotkanie, autobus, pociąg, cokolwiek, przebiega przez ten park. Tej jesieni jest on bardziej kolorowy niż zwykle. A to za sprawą różnobarwnych, choć wypłowiałych namiotów, które rozbili w nim uchodźcy.
Niektóre przykryto kurtkami lub workami, by nie przeciekały. Między błotem i kałużami leżą paczki po papierosach, śmieci, worki foliowe, dziecięce zabawki, futbolówki oraz torby, w które spakowali dorobek całego życia. Leżą też sami uchodźcy.
Część z nich, owinięta folią termiczną śpi w namiotach lub drzemie na ławkach. Kobiety co jakiś czas przynoszą paczki z logiem organizacji „Save the Children”, UNHCR lub Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, które zorganizowały centrum pomocy nieopodal parku. Znajdują w nich napoje, ciepłe posiłki i śpiwory. Kilkoro dzieci biega między drzewami. Najwięcej jest jednak młodych mężczyzn, około 20 roku życia.
Ucieczka tylko dla młodych i silnych
Zbierają się w mniejszych grupach. Zniechęceni obserwują ludzi przechodzących przez park. Unikają kontaktu z przechodniami. Na około namiotów rozstawione są już dwie czy trzy kamery. Gdy podchodzi do nich dziennikarz, odwracają wzrok, nie chcą z nikim rozmawiać. „Pretty girl” krzyczą, dostrzegając dziewczyny z Polski. Wyciągają smartfony i proszą o zdjęcie. To jedyna szansa, by wejść do tego zamkniętego grona. By poznać ich historię.
Z grupy kilkunastu uchodźców po angielsku mówi jeden z nich. Abdullah ma 29 lat. Przez 2,5 roku pracował dla amerykańskiej armii jako tłumacz. Rodzice kazali mu wyjechać z Afganistanu. Na taką ucieczkę nie stać każdego. Całe rodziny nie mogą sobie na to pozwolić, dlatego przeważają młodzi mężczyźni. Podróż Abdulla zaczęła się prawie 3 miesiące temu. Jak wszyscy w tym obozie, pochodzi z Afganistanu. 20 dni spędził w bułgarskim więzieniu. – Policja traktowała nas bardzo źle, jak zwierzęta. Nie mieliśmy żadnych dokumentów, ale jak zapłaciliśmy 200 euro, to wypuszczono nas – przyznaje.
Za czym gonią
Podczas tej kilkumiesięcznej ucieczki czworo jego przyjaciół zastrzelili Irakijczycy. Abdull marzy o tym, by dotrzeć do Anglii i zacząć studia. Ten kierunek z całego obozu wybrał jako jedyny. – Moim największym marzeniem jest to, by zostać lekarzem i mieszkać w bezpiecznym domu w Niemczech – przyznaje jego koleżanka, 9-letnia Sepna. Afganka nie wie nic o kraju Germanów, poza tym, że dotrzeć tam chcą jej rodzice. Do Belgradu jechali przez Turcję i Grecję. W samej stolicy są dopiero od trzech dni. Nie wiedzą jeszcze, co będzie dalej. Bus z Belgradu do Šidu, obok chorwackiej granicy, odjeżdża do godzinę i kosztuje 10 euro. Nie mają pojęcia, kiedy i czy w ogóle do niego wsiądą. Takie decyzje podejmuje się z dnia na dzień.
Gdy Sepna otrzymuje od nas kanapkę, biegnie po swojego młodszego brata. Attan ma 4 lata. Trzyma w ręku wyjątkowo czystego, jak na otaczające zewsząd błoto, pluszowego misia. Ma na sobie różowe kalosze po siostrze, w których lubi grać w piłkę. Rodzice mówią, że zostanie piłkarzem. Gdy rozmawiamy z Sepną, czterolatek bierze do ręki ostre narzędzie, długością dwukrotnie przewyższające jego wzrost i biega z nim po obozie. Nikt się nie interesuje.
Ich matka, Amina, trzyma na rękach najmłodszego z siedmiorga dzieci syna. Zakrywa twarz chustką i nie pozwala na robienie zdjęć, mimo że wszyscy pozostali traktują nas już jak część obozu. Mówi, że potrzebuje lekarstw dla dzieci. Sama, przeziębiona, mówi zachrypniętym głosem i wyciera nos w własną apaszkę, bo w obozie brakuje środków higienicznych.
W obozie poza organizacjami pomagają też wolontariusze. Jeden mężczyzna przyniósł grilla, na którym przygotowywał ciepłe jedzenie i przy którym uchodźcy mogli ogrzać dłonie podczas chłodnego wieczoru. – Serbowie są biedni, ale nie liczą się pieniądze, tylko dobre serce – przyznaje.
Za namiotami, od strony dworca autobusowego jest mała fontanna. Uchodźcy piją z niej wodę, golą się i biorą w niej prysznic. Pożegnawszy się z Afgańczykami, wychodzimy z parku. Do fontanny podchodzi pięcioro uchodźców – jeden ma bose stopy, a na nich tylko japonki. Razem z kobietą kąpią w tej fontannie kilkuletnie dziecko. Przedpołudnie w Belgradzie. Pierwszy października. 12 stopni Celsjusza, lekka mżawka. Od czasu do czasu wieje chłodny, porywisty wiatr. A miasto żyje własnym życiem...