– Zdarza się, że nagle jakiś turysta znajduje się w krótkich spodenkach w śniegu i dziwi się, że mu zimno. Ale to margines. Takich przypadków nie jest aż tak dużo, jak piszą media – mówi w rozmowie z naTemat Kamil Suder, ratownik Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego (TOPR).
Dziś jesteś ratownikiem dyżurnym, ale na co dzień pracujesz też „w terenie”. Jak to się stało, że zostałeś TOPR-owcem?
Ratownikiem zaprzysiężonym jestem od roku. Doprowadziło mnie tutaj hobby wspinaczkowe. Pracuję też jako przewodnik. Generalnie w górach jestem od dawna i postanowiłem, że mogę spróbować też tutaj. Skoro moje umiejętności mogą być pomocne, dlaczego miałbym z tego zrezygnować. Warto pomagać. Można powiedzieć, że jest to coś w rodzaju misji.
Jak twoja praca wygląda na co dzień?
Kiedy jestem ratownikiem dyżurnym, przez cały tydzień pracuję codziennie po 12 godzin, a potem tydzień odpoczywam. Tutaj na miejscu przez cały dzień czuwa ekipa do dyspozycji: oprócz ratownika dyżurnego są jeszcze kierowca, ratownicy i kierownik dyżuru. Dodatkowo jest cała reszta TOPR-owców, którzy są w terenie. Oni mogą być tutaj w każdej chwili ściągnięci.
Co się dzieje, gdy dzwoni telefon, bo zdarzył się wypadek?
Gdy do dyżurki przychodzi informacja, kierownik decyduje, czy używamy śmigłowca, czy nie ma takiej potrzeby, i jakie siły są nam potrzebne. Potem wysyłani są ratownicy. Ja oprócz tego, że dyżuruję tutaj przy telefonie, jestem też ratownikiem w czasie wolnym. Oczekuję na SMS, że są potrzebni ratownicy na wyprawę.
Czasem takie SMS-y dostaję wcześnie rano albo późno w nocy. A czasem to jest tylko SMS kontrolny. W ten sposób sprawdza się, czy w razie potrzeby ratownicy są gotowi, by wyjechać. Ja w kilka minut mogę być tutaj na miejscu.
Jak często zdarzają się interwencje TOPR-u?
Różnie, czasem jest to nawet kilka wypadków dziennie. A czasem jest tak jak teraz, że od kilku dni nic się w górach nie dzieje. W sezonie letnim rekord to nawet 20 interwencji w ciągu 24 godzin.
Jakiego typu są to zdarzenia?
Najczęściej drobne kontuzje. Wiele takich interwencji da się załatwić samochodem [TOPR-owcy korzystają z pojazdów marki ŠKODA – red.]. Gdzieś w dolinach, skręcona kostka, trzeba zawinąć nogę i można wracać z powrotem. Mniejszy procent, ale zajmujący więcej czasu, to wypadki w terenie ciężkim, gdzie trzeba użyć śmigłowca do transportu. Wtedy też czasem trzeba daną osobę znieść na plecach w dół. Są jeszcze poważniejsze wypadki: zeszła lawina, ktoś spadł, tego typu zdarzenia. Największy procent to jednak złamania i skręcenia.
Mamy dużo telefonów informacyjnych. Ludzie dzwonią, żeby się poradzić, czy są dobre warunki na wyjście, czy pozwala na to pogoda. My nie mamy wglądu w jakieś niezwykłe prognozy, a oni myślą, że nasze prognozy są najlepsze.
Turyści nie mają „dobrej prasy”. Często mówi się, że niepotrzebnie proszą was o pomoc. To prawda?
Ja się wiele razy z tym nie spotkałem. Często interwencje TOPR-u są źle oceniane. Nam, którzy nie jesteśmy lekarzami, trudno często ocenić, czy ktoś symuluje, czy nie. Czasem widzimy, że kostka nie jest spuchnięta, ale człowiek nie może zejść o własnych siłach. Czasem nawet rentgen nic nie wykazuje, ale mięsień może być naciągnięty i dana osoba nie daje rady. Nie możemy takiemu turyście odmówić.
Bywają telefony, że ktoś jest w trudnym terenie, ale na zupełnie łatwej ścieżce, którą może wrócić na dół. Wtedy zdarza się, że turysta wcale nie chce skorzystać z łatwej ścieżki i wrócić do schroniska. Bywa, że osoby rezygnują z pomocy. Ale to takie osoby, którym nic nie jest, a które napotykają na trudności techniczne.
Są jednak w mediach artykuły o fatalnie przygotowanych turystach. Np. kobieta w szpilkach na szlaku. Zdarza się?
Też to czytamy i widzimy. Nie chciałbym oceniać takich osób. Ktoś może mieć super sprzęt, ale sto razy gorsze umiejętności niż osoba, która wygląda na nieprzygotowaną. Faktycznie takie interwencje się zdarzają, że nagle jakiś turysta znajduje się w krótkich spodenkach w śniegu i dziwi się, że mu zimno. Ale to też margines. Takich przypadków nie jest aż tak dużo, jak piszą media.
Który przypadek w twojej karierze ratownika najbardziej cię poruszył?
Porażenie piorunem dwójki młodych osób. To było 3-4 lata temu. Pamiętam do dziś, jak wyglądali. Zobaczyłem, jaka to jest siła. Wtedy też zapamiętałem bezmyślność innych turystów. Trwała burza, a oni przechodzili obok nas i zupełnie nie robili problemu z tego, co się stało. Byłem zszokowany ich głupotą.
Poważniejszych wypadków nie widziałem. Były wypadki wyczerpujące nas fizycznie: wielogodzinne znoszenie, transport rannych z wysoka przez całą noc...
Nie zdarzyło się tak, by TOPR odmówił komuś pomocy ze względu na niebezpieczeństwo. Nasz strach to jest strach, który odczuwa się zawsze, kiedy jest się w górach. Ja już wcześniej, wspinając się czy jeżdżąc na nartach w lawiniastym terenie, odczuwałem taki strach. Ale to jest strach, który nazwałbym dobrym. Powoduje, że jesteśmy trochę rozsądniejsi w tym, co robimy. Ale na pewno przez to nie odpuszczamy. Powiem tak: znamy prawdopodobieństwo. Np. z lawinami – nigdy nie wiesz, co cię może spotkać. Masz pokrywę śnieżną w bardziej stromym terenie i ta lawina może zejść zawsze. I zawsze trochę ryzykujesz.
Były wypadki z udziałem ratowników?
Parę lat temu był głośny wypadek śmiertelny. Dwie ofiary. Zasypało turystów, a potem na ratowników spadła druga lawina. To taki poważny przypadek. Jeśli chodzi o drobne rzeczy, jakieś kontuzje i tego typu sprawy, to nikt tego nawet nie pamięta. Wypadek przy pracy, i tyle. Idziemy dalej.
Na koniec chciałbym wrócić do turystów. Uważasz, że robi się im trochę czarny PR. A jakie są w takim razie ich największe grzechy?
Mimo tego, że dzwonią do nas z pytaniem, czy wycieczka na Giewont w danym dniu ma sens, a my mówimy, że to nie jest dobry pomysł, robią swoje. Czasem reagują nawet wyrzutem. Trochę tak, jakby koniecznie chcieli, by ktoś im powiedział: „tak, idźcie, jest super”. A czasem wystarczy rzut oka za okno, by przekonać się, że ten dzień nie nadaje się do wyjścia. Ludzie to robią i strzelają sobie w kolano. Bo im w gorszej pogodzie turysta wyjdzie, tym dłużej będzie czekał na naszą pomoc. Oczekiwanie na pomoc przez dwie godziny nie jest przyjemne, tym bardziej, jeśli ktoś ma np. skręconą nogę.
W kwestii przygotowania czy ubioru nie mówiłbym o „grzechach”. To jest indywidualna sprawa. Ktoś może czuć się świetnie cztery razy na danym szlaku, a za piątym pójdzie, przestraszy się spadającego kamienia i potrzebuje pomocy. Ktoś czuje się dobrze w adidasach i może mieć lepszą przyczepność niż w tanich butach trekkingowych.
Bardzo łatwo negatywnie osądzić turystów. A mnie rzeczywiście wydaje się, że ten cały czarny PR jest przesadzony.