Ulrich Schnabel jest dziennikarzem i fizykiem kwantowym. Jego książki tłumaczone są na wiele języków. „Sztuka leniuchowania” i „Zmierzyć wiarę” to naukowe zmierzenie się z tematami bliskimi każdemu z nas – dbaniem o własną duchowość, wiarę, religię. Nasze spotkanie zaczęło się od krótkiej anegdotki związanej z promocją jego książki.
Nikt się nie przyznaje
W zeszłym roku miałem prelekcję przed trzydziestoma bankierami. Oprawa była bardzo nobliwa, na wysokim szczeblu. Ja mówiłem, a wszyscy siedzieli, jak wykuci z kamienia. Zero reakcji. Pomyślałem: „O rety, tutaj chyba nikt nie wierzy w ani jedno moje słowo”. Brawa były bardzo oszczędne. Po imprezie organizatorzy postawili stolik do podpisywania autografów. Siadam sobie przy tym stoliku, czekam i nikt nie przychodzi. W tym momencie zobaczył to organizator, powiedział: „Tak nie może być, podejdę i sam poproszę o autograf”. Potem podeszła jeszcze jedna osoba, dołączyła kolejna i jeszcze, jeszcze, jeszcze. Pytałem komu mam zadedykować książkę: panu, pana żonie?
Gdy już byliśmy w bezpośrednim kontakcie, ci ludzie zaczęli mi nagle opowiadać różne historie. Jeden powiedział: „Proszę zadedykować ją mojej małżonce, ponieważ widzi mnie tak rzadko”. Drugi powiedział: „Muszę panu szczerze przyznać, że w sobotę wieczorem zawsze nachodzi mnie taki smutek. Myślę o tym, jak mało bawiłem się ze swoją córeczką, a jak często spoglądałem na swoją komórkę”. To podpisywanie książek, wpisywanie dedykacji, stało się nagle swego rodzaju sesją terapeutyczną, nawet w pewnym sensie można powiedzieć – spowiedzią. Co ważne, opowiadali to tylko mnie. W całej tej duże grupie, nikt z nich nie chciał się w ogóle do tego typu myśli przyznać. Podczas prelekcji każdy zachował się tak, jakby jemu żaden relaks, czy wrzucenie na luz, nie było potrzebne. Na pewno jest wiele osób, które to odrzucają, ale czują gdzieś w głębi serca, że ich też to dotyczy.
Czy uważa Pan, że potrzebne jest nam takie publiczne mówienie o duchowości?
Ulrich Schnabel: Tak, oczywiście. Uważam to za bardzo ważne, ponieważ kontrargumenty słyszymy cały czas. To, co dotyczy naszej pracy, naszej konsumpcji. Musimy konsumować coraz więcej i szybciej. To słyszymy praktycznie zewsząd. Te sygnały nadchodzą codziennie z reklam. Dlatego też uważam to za ważne, żeby opowiedzieć publicznie o swoich własnych przekonaniach, przeciwstawnych do tego, co słyszymy zewsząd.
Podczas wykładów, czy prelekcji wiele osób przyznaje mi rację. Przy czym mówią też o tym, że są z tymi swoimi przekonaniami pozostawieni sami sobie. Wtedy zawsze mówię: „No widzi pan, jest już nas dwóch”.
Co w takim radzie tracą ludzie, którzy deklarują, że w nic nie wierzą?
Wydaje mi się, że nie chodzi tutaj tak bardzo o wiarę. Jestem naukowcem, reprezentuję nauki ścisłe i opowiadam się tutaj mocno za siłą eksperymentu. Dlatego też proponuję zawsze ludziom, żeby coś wypróbowali, przetestowali i żeby po prostu zorientowali się, jakie zdobywają na tym polu doświadczenia. Może być przecież tak, że poczują się wtedy lepiej i jeśli tak właśnie jest, to idźcie tą drogą. Nie twierdzę, że musicie mi wierzyć i dlatego musicie zmienić swoje życie. Chciałbym raczej nakłonić ludzi do tego, żeby eksperymentowali ze swoim życiem.
W pana książkach przytaczane są różne eksperymenty. Zastanawiam się na ile możemy w nich znaleźć wyniki tych naszych codziennych poszukiwań. Czy nauka nie jest jednak zbyt oderwana od życia?
Nauka? Nowoczesna nauka po części tak. Natomiast nie twierdzę, że ma pani studiować fizykę kwantową. Chodzi mi tylko o codzienne eksperymentowanie z własnym życiem. O to, żeby na przykład spróbować robić niektóre rzeczy inaczej, żeby próbować zmieniać swoje przyzwyczajenia. Z pewnością wiele osób nie określiłoby tego nauką. Jest to raczej podejście do życia na zasadzie zabawy, gry. Chodzi mi o to, żebyśmy nie byli więźniami naszych przyzwyczajeń, jakichś struktur. Żebyśmy sami potrafili kształtować nasze życie. Żeby nie było ono układane przez innych dla nas i za nas.
Ale wiara też może stać się takim więzieniem.
Absolutnie tak. Na tym właśnie polega trudność. Wiara z jednej strony ma aspekt uwalniający. Jednocześnie może jednak oznaczać jeszcze większe więzienie. Dlatego też ważne jest, jak się ją praktykuje.
A czy da się naukowo określić te granice, kiedy wiara staje się niebezpieczna?
W swojej książce „Zmierzyć wiarę” proponuję wszystkim taki prosty test. Jest to pytanie: czy potrafimy śmiać się z własnej wiary. Fundamentaliści, którzy właśnie czynią z wiary więzienie, nie są w stanie się z tego śmiać. Śmiech oznacza dla nich największe przestępstwo. Myślę jednak, że jest wręcz przeciwnie. Życie z taką wiarą, dzięki której dostrzegamy także ludzkie słabości, czyni nasze życie nieco lżejszym.
Czyli rozumiem, że jest to wskazówka uniwersalna, niezależna od kultury?
Tak, proszę spojrzeć na to co się aktualnie dzieje z Państwem Islamskim. Tam z pewnością z religii nikt się nie śmieje.
Czy jest jakiś konkretny moment, kiedy śmiech zaczyna „leczyć”?
Wydaje mi się, że każdy rodzaj śmiechu, jeżeli jest prawdziwy, może leczyć. Oczywiście można śmiać się na różne sposoby. Można kogoś wyśmiewać, po prostu ośmieszając go. To na pewno żadnego leczniczego efektu nie ma, wręcz przeciwnie – ma efekt niszczący. Można chyba powiedzieć, że jeżeli śmiech obejmuje własną osobę, jeśli potrafię śmiać się z siebie samego i z własnych słabości, na pewno efekt jest bardzo leczniczy, uzdrawiający. Wszyscy traktujemy się tak szalenie poważnie.
To prawda. A zastanawiam się też, czy obserwuje Pan jakieś zmiany pokoleniowe. Czy młodzi ludzie podchodzą inaczej do wiary, niż wcześniejsze pokolenia?
Tak, z pewnością, potwierdziłbym to na pewno. Na pewno jest to mocno związane z rozwojem gospodarczym. Mówiąc nieco prowokacyjnie, można byłoby postawić tezę, że wiara w kapitalizm zastąpiła dawną wiarę. Wierzymy w to, że dobro naszej duszy będzie większe, kiedy będziemy mieć nowego iPhone’a.
Usłyszałam iPhone i to mi wystarczyło.
Wiara w Apple, religia iPhone’owa jest bardzo mocna.
Ale też odnoszę wrażenie, że coraz więcej młodych ludzi przeżywa swego rodzaju „przebudzenie”.
W jakim sensie, na ile przebudzenie?
W takim sensie, że coraz bardziej widzą na ile ten konsumpcjonizm jest szkodliwy i potrzebują czegoś więcej.
Byłoby pięknie gdyby to było prawdą.
Może w takim razie przebywam w specyficznej grupie.
Na pewno są grupy ludzi, które jeszcze mocniej zagłębiają się w wierze w konsumpcjonizm. Z drugiej strony na pewno są też ludzie, którzy dostrzegają to, iż nie prowadzi to do żadnego wewnętrznego zaspokojenia. Jest to coś w stylu marchewki trzymanej przed osłem, który za tą marchewką cały czas biegnie. Kupując iPhone’a już wiemy, że za chwilę będzie następny model.
W swojej książce pisał pan też o medytacji. Sama mam przykład przyjaciółki, która zaczęła medytować i widzę, jak wielkie korzystne zmiany to przyniosło w jej życiu. Zastanawiam się, czy nie jest to jedna z łatwiejszych form dla przeciętnego człowieka, żeby spotkać się samym z sobą.
Wydaje mi się, że dokładnie o to chodzi. Spotkanie z sobą samym. W religii trudne jest właśnie to, że poszczególne te tradycyjne religie budują jakiś olbrzymi gmach wokół całego tego tworu. Potrzebne są jakieś specjalne szaty, kościoły, wspólnoty, czy rytuały. I wtedy zaczynają się podziały – nasza religia jest lepsza, niż tamta. A właściwie we wszystkich religiach chodzi o to samo, o spotkanie z sobą samym. Dlatego też uważam religię za coś obosiecznego. Natomiast redukując to do samego sedna - chodzi właśnie o spotkanie z sobą samym. Wydaje mi się, że istnieją różne metody, lepiej lub gorzej dopasowane do konkretnego typu człowieka. Medytacja jest z pewnością czymś bardzo prostym i pomocnym. Co wcale nie oznacza, że trzeba ogolić głowę do gołej skóry, założyć worek pokutny i wziąć od razu miskę żebraczą do ręki.
No tak. Wtedy już pojawiają się te rytuały, o których mówimy.
Dokładnie tak.
Nie chcę diagnozować, ale mam wrażenie, że to jest również ważna płaszczyzna konfliktu, który możemy w pewnym sensie obserwować w Polsce. Dużo ludzi mówi, że wierzy, ale nie pokłada tej wiary w instytucję Kościoła. Są to dla nich dwie zupełnie odrębne sprawy.
Tak, jest to z pewnością sytuacja, której rozwój możemy obserwować w wielu krajach. Jest różnica między instytucją, a samym religijnym przeżyciem. Ludzie zauważają, że przecież instytucje kościelne, w całej swojej historii, nie zawsze były czymś, z czego można brać przykład. Okazało się, że w tych instytucjach odbywają się całkiem normalne walki o władzę. Wchodzą one w rożne pakty, z różnymi rządami, w zależności co jest dla nich korzystne. W związku z tym, nie zawsze reprezentowały one wiarę, tę prawdziwą wiarę i stracił mocno zaufanie. Widzimy co się dzieje aktualnie w Rzymie, co się dzieje z nowym papieżem. Tę walkę między próbą odnowienia wiary, powrotu do korzeni, a oporem instytucji. W Kurii wiele osób jest przerażonych tym, co akurat robi Papież. Ja w prawdzie nie jestem katolikiem, ale uważam to za bardzo interesujące.
A czy uważa Pan, że Franciszek może „przywrócić” tę wiarę?
Z pewnością mocno się stara. Jestem pod dużym wrażeniem. Nie myślałem, że od papieża wyjdzie taka próba. Na ile odniesie w tym sukces – zobaczymy. Sądzę jednak, że już teraz przywrócił wielu ludziom zaufanie, które było utracone. Wydaje mi się, że jest to jednak zjawisko, które można obserwować na przestrzeni dziejów w wielu religiach. Religia powstaje na bazie jakiegoś impulsu konkretnego założyciela i na początku nie ma jeszcze żadnego kształtu, żadnej formy.
Jak Jezus ze swoimi Apostołami podróżował po Galilei nie było jeszcze kościołów. Dopiero po jakimś czasie zaczęły powstawać zarysy instytucji, które były przekazywane kolejnym pokoleniom. Z czasem instytucje te stawały się coraz większe, coraz mocniejsze, rozwijały swoją własną dynamikę i ewentualnie oddalały się nawet coraz bardziej od tego pierwotnego impulsu założyciela. Potem zawsze pojawiają się jacyś ludzie, którzy starają się zburzyć ten dany system. Starają się przywrócić daną religię do korzeni, do jej początków i jak widać w historii, tego typu rebelie zawsze się zdarzały. Wtedy ewentualnie powstaje jakaś nowa instytucja i zabawa zaczyna się od nowa. Te wahania, w te i we wte, towarzyszą nam od zawsze. Być może jesteśmy akurat w takiej sytuacji, gdzie ludzie będą odwoływać się znowu do tych pierwotnych źródeł wiary.
Powstają ciągle nowe religie, a jest ich na świecie i tak pewnie tysiące. Jak to się dzieje, że ludzie są w stanie oceniać, która religia jest lepsza, a która gorsza?
To jest faktycznie interesujący punkt. Myślę, że gdy ludzie przeżywają pewne doznania religijne, jeśli dzięki jakiejś metodzie udaje im się spotkać z samym sobą, niesie to dla nich niesamowitą prawdę. Ma się wtedy wrażenie, że to jest ta prawda przez duże „P”. Do nabrania przekonania, że ta droga jest właśnie tą prawdziwa, konieczne jest, aby ta prawda stała się też prawdą dla wszystkich innych. Bardzo trudno jest nam przyjąć do wiadomości, że jest wiele różnych prawd, które mogą być ważne i mogą obowiązywać jednocześnie. Jest to myślenie czarno-białe. Coś jest tylko prawdziwe, albo tylko fałszywe. Jeśli zatem chrześcijaństwo jest prawdziwe, to buddyzm musi być nieprawdziwy.
Być może jest to moją zaletą, że jestem fizykiem kwantowym. To właśnie fizycy w latach 20-tych ubiegłego wieku odkryli, że przyroda nie zna tylko jednej prawdy. Natura wcale nie jest tak jednoznaczna, jak myślimy. Są tam rożne stany, które równocześnie mogą być prawdziwe. Myślę, że po prostu potrzebujemy w naszym umyśle większych perspektyw i większej tolerancji, żeby uznać to, że pani może mieć inną prawdę, niż ja. Co nie oznacza wcale, że jedno z nas jest nieprawdziwe.
Niesamowite były dla mnie wyjaśnienia, które pojawiły się w książce „Zmierzyć wiarę”, na temat pracy mózgu. Jak wiara potrafi wpływać na biologię naszego organizmu. Skoro możemy te procesy w pewnym stopniu kontrolować, to może moglibyśmy jakoś wytwarzać tę wiarę w ludziach. Może jakiś wynalazek, specjalna substancja?
Mam nadzieję, że nie ma takiej substancji. Proszę sobie wyobrazić, że wpadłaby w ręce ISIS.
Nie chcę nawet.
No właśnie. Natomiast niesamowicie mocnym środkiem są słowa, z których korzystamy codziennie.
I to wystarczy?
Dla niektórych to wystarczy. Bardzo mocnym środkiem jest również osobiste spotkanie, ponieważ jako ludzie nie jesteśmy oddzieleni od siebie. Wyjdzie pani z tej rozmowy już inna, ja też.
Czyli stawiamy na proces rozumiem?
Tak, nasze umysły się zmieniają. Będę miał w głowie pani obraz, którego przedtem nie miałem. Zmieniła pani mój mózg.
Jestem pod wrażeniem swoich możliwości.
Tak po prostu jest. To brzmi śmiesznie i wesoło, ale mówię całkiem poważnie. Stale zmieniamy nasze umysły. Mamy takie fałszywe przekonanie, że mózg to komputer. Jak stukam w klawisze na komputerze, to go nie zmieniam. Pudło będzie dokładnie takie samo, jak poprzednio. Ale my, ludzie, jesteśmy inni.
W 2030 roku podobno komputer ma się połączyć z mózgiem.
Chciałbym to zobaczyć. Nie, to jest myślenie życzeniowe. Jest pewien duży projekt europejski, który zmierza właśnie dokładnie do tego, o czym pani mówi. Docelowo ma zostać odtworzony ludzki mózg w komputerze. Lub też odwrotnie – podjęta będzie próba skonstruowania takiego komputera, żeby działał dokładnie jak mózg.
Losy tego projektu są ciekawe, ponieważ dostali oni na ten celu dużo pieniędzy z Unii Europejskiej. Projekt ruszył z bardzo dużymi oczekiwaniami, po czym wszyscy ci badacze mocno się skłócili. Nie byli w stanie współpracować ze sobą na płaszczyźnie międzyludzkiej. Aktualnie wygląda na to, iż całość się wyłoży. I to właśnie pokazuje, jak bardzo ważna jest ta kwestia kontaktów międzyludzkich.
Czyli wracamy do tego, że człowiek jest istotą społeczną.
Absolutnie tak.
Czy w takim razie wiara może pojawić się w nas bez udziału drugiego człowieka?
Na pewno są przeżycia, doznania, które można mieć samemu. Medytując gdzieś na odludziu w górach można przeżywać doznania religijne, mistyczne. Jednak nawet tacy pustelnicy, po 40 latach samotności, nie byliby bez innych ludzi w ogóle zdolni do życia. Być może nie potrzebujemy zawsze tych innych ludzi, ale nie moglibyśmy istnieć bez nich. Bez rodziców by nas nie było. Bez naszych przyjaciół nie bylibyśmy tym, kim się staliśmy. Jest pewna interesująca teoria, niemieckiego socjologa. Twierdzi on, że ludzie są istotami rezonującymi, czyli zawsze szukamy oddźwięku. Szukamy ludzi, którzy nas rozumieją. Również w religii szukamy tego rezonansu. Wydaje mi się, że bez tego odzewu nie moglibyśmy żyć.
A wracając do takich przyziemnych rzeczy i do tradycji, którym każdy z nas po trochu tak naprawdę podlega. W Polsce jest to na przykład Boże Narodzenie. W zasadzie większość z nas traktuje ten okres, jako czas bardzo rodzinny. Nawet jeżeli ktoś nie wierzy, to jest to swego rodzaju wyciągnięcie, z tych de facto religijnych tradycji, korzyści dla siebie. Czy nie jest przypadkiem tak, że dopasowujemy wiarę do siebie i wyciągamy tylko to, co nam pasuje?
Staramy się to robić. Ten przykład pokazuje nam również, że żyjemy w pewnych kulturowych ramach, które często określają nas bardziej, niż byśmy chcieli to uznać. Jeśli wychowała się pani w Polsce, czy innym chrześcijańskim kraju, to wtedy data Bożego Narodzenia bardzo mocno wyryła się gdzieś tam w pani umyśle. Gdyby przypadkowo przyszła pani na świat w Birmie, w Malezji, czy jakimś kraju w Azji, to traktowałaby pani Boże Narodzenie zupełnie inaczej. Oczywiście jest taka skłonność, że staramy się zawsze wyciągnąć dla siebie najlepsze możliwe rzeczy. Wszystko dzieje się jednak w pewnych ramach, w których się poruszamy. Zawsze rezonujemy z daną kulturą. Czy tego chcemy, czy nie.
To będzie banał, ale jest to kolejny dowód na to, że poznawanie innych kultur niewątpliwie poszerza nasze horyzonty.
Absolutnie tak. Mogę powiedzieć, że jest to doświadczenie z dziedziny fizyki kwantowej w ujęciu kulturowym. Podróżując stwierdza się nagle, że są zupełnie inne prawdy. Są społeczeństwa, które funkcjonują zupełnie inaczej. To może bardzo poszerzyć własny obraz świata. Jestem wielkim fanem podroży.
Czyli jest nadzieja, że jeżeli czujemy się jakoś nieswojo we własnym kręgu kulturowym, możemy jeszcze znaleźć szczęście gdzie indziej?
Obowiązkowo, koniecznie.
A czy są ludzie bez wiary?
Sądzę, że nie. Sądzę, że jakiś rodzaj przekonania ma każdy człowiek. Nawet jeśli sobie jeszcze nie zdaje z tego sprawy.
Podobnie jak ludzie, którzy mówią, że nie potrzebują drugiego człowieka, chociaż de facto potrzebują go chociażby po to, żeby móc mu o tym powiedzieć.
Jest bardzo dobry przykład pianisty Glena Golda. Był to bardzo znany pianista, który jako młody człowiek odnosił niesamowite sukcesy. W wieku 32, czy 35 lat podał do wiadomości, że już nigdy nie będzie dawał koncertów. Wycofał się do swojego studia dźwiękowego i całe lata pracował tylko w tym studiu. Kontakt z publicznością kosztował go zbyt dużo. Traktowany jest jako wielki pustelnik historii muzyki. Widziałem film traktujący o nim, w którym rozmawiano z ludźmi dobrze go znającymi. Mówili o tym, jak to pianista-pustelnik dzwonił do nich w nocy i godzinami rozmawiał, ponieważ bez innych ludzi też sobie nie radził.