Już w pierwszych tygodniach po przejęciu władzy nowa ekipa rządząca zachowuje się tak, jakby zakładała, że nigdy już nie przegra żadnych wyborów. Kto ma nieco więcej wiary w zamiłowanie PiS do demokracji, wróży rządzącym co najmniej 4 lata spokojnej kadencji. Jednak Roman Giertych zwraca uwagę, że ekipa Kaczyńskiego może pożegnać się z władzą jeszcze wcześniej niż przed laty. Sąd Najwyższy jeszcze nie potwierdził bowiem, że ostatnie wybory są ważne. I może tego nie uczynić ze względu przez jedną niezrozumiałą kombinację z kampanii wyborczej.
Brawura zniszczy geniusz
Jarosław Kaczyński uważany jest za politycznego geniusza od dawna, ale dopiero w tym roku udowodnił, jak bardzo na ten tytuł zasługuje. Szerzej nieznanego Andrzeja Dudę brawurowo przeprowadził przez wybory i uczynił prezydentem, a następnie swojemu ugrupowaniu zapewnił wynik, którego żadna partia wcześniej nie uzyskała. Zwieńczył to wszystko podporządkowując sobie całą władzę w Polsce, przy jednoczesnym braku jakiejkolwiek odpowiedzialności.
Teraz trzeba już chyba tylko rekordu w utrzymaniu władzy. Kierowana przez Jarosława Kaczyńskiego Zjednoczona Prawica walczy w tej kwestii przede wszystkim sama z sobą. O to, by jej rząd nie upadł po zaledwie dwóch latach, jak było to w 2007 roku. Dalej jest rekord Donalda Tuska, oraz koalicji Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego, czyli utrzymanie sejmowej większości przed dwie kolejne kadencje.
Biorąc pod uwagę fakt, że już od pierwszych tygodni partia rządząca podejmuje niezwykle kontrowersyjne kroki, których efektem są protesty w obronie demokracji, a do tego lawiruje w sprawie wypełniania obietnic wyborczych, wiara w powtórzenie sukcesu z 25 października 2015 roku za cztery lata nie powinna być zbyt silna. Wielu spekuluje więc, że dlatego nowa władza rozmontowuje Trybunał Konstytucyjny, by później nie zakwestionował on przepisów, które miałyby zapewnić jej pewność trwania.
Takie podejrzenia nie dziwią, bo byłoby to po prostu kolejne sięgnięcie po wzorce stworzone na Węgrzech przez Viktora Orbana, który prawo wyborcze w swoim kraju zmienił tak, by maksymalnie utrudnić opozycji wygranie wyborów i do granic ułatwić utrzymanie wysokiego poparcia dla jego Fideszu. Było to możliwe między innym dlatego, że wcześniej przejął kontrolę nad sądownictwem konstytucyjnym.
Dobitnie o takim scenariuszu przypomniał we wtorek Roman Giertych, były wicepremier i minister edukacji w rządzie Jarosława Kaczyńskiego. "Oni planują rządzić na zawsze" - napisał w swoim komentarzu do ostatnich wydarzeń. I jednocześnie zwrócił jednak uwagę na to, iż ekipa Jarosława Kaczyńskiego jeszcze nie może być pewna, że z władzą nie pożegna się jeszcze wcześniej niż przed laty. Może nastąpić to już na przełomie roku! A wszystko przez wspomniany na początku geniusz Jarosława Kaczyńskiego, który skłonił go też do pewnej brawury.
Kto z sądami wojuje, od sądów zginie
Choć zmiana władzy następuje szybko po ogłoszeniu wyników przez Państwową Komisję Wyborczą, to ważność wyborów nie jest automatycznie potwierdzona. Rozstrzyga o niej Sąd Najwyższy na podstawie sprawozdania PKW, oraz opinii wydanych w wyników rozpoznania protestów wyborczych w ciągu 90 dniu od dnia wyborów. Jak przypomniał Roman Giertych, w tym roku jednym z czynników branych pod uwagę przez sędziów SN będzie to, czy "fakt, że PiS startował jako komitet, a był koalicją miał wpływ na wynik wyborów".
Brawura Jarosława Kaczyńskiego sprawiła bowiem, że koalicję zwaną Zjednoczoną Prawicą zawiązano w nietypowy sposób. Współtworzący ją posłowie Solidarnej Polski Zbigniewa Ziobro i Polski Razem Jarosława Gowina dostali się do Sejmu z list Prawa i Sprawiedliwości. Choć sondaże jasno wskazywały, że Kaczyński, Ziobro i Gowin nie musieli się obawiać, iż nie przekroczą podwyższonego, 8-proc. progu wyborczego dla koalicji, to jednak uznali lepszym rozwiązaniem wprowadzenie swoich ludzi do parlamentu na listach Komitetu Wyborczego PiS, a nie Koalicyjnego Komitetu Wyborczego Zjednoczona Prawica.
PKW już przy rejestracji komitetów wyborczych tłumaczyła, że Zjednoczonej Prawicy umożliwiono start w wyborach w takiej formie, ponieważ ten organ nie zajmuje się tym, "w jaki sposób podmioty współpracują wewnętrznie". - Przepisy Kodeksu wyborczego nie zabraniają zgłaszania przez komitet wyborczy utworzony przez jedną partię polityczną kandydatów będących członkami innych partii politycznych, ani kandydatów bezpartyjnych - tłumaczyła wówczas Maria Kołtunowska z PKW.
Jak ugrupowania współpracują ze sobą, jaki ma to cel i skutki może już jednak zbadać Sąd Najwyższy. Ewentualne problemy nieformalnej koalicji rządzącej może powodować fakt, iż ludzie Ziobry i Gowina nie znaleźli się na listach PiS na podstawie typowego zaproszenia, o którym wspominała przedstawicielka PKW. Kandydowali na mocy oficjalnie zawartego między PiS, PR i SP porozumienia, do którego dodano aneks o wspólnym starcie w wyborach.
A ustawodawca właśnie z myślą o takich przypadkach stworzył formułę koalicyjnego komitetu wyborczego, któremu wyżej zawieszono poprzeczkę w walce o władze. Karnie do tych norm zastosowali się w Zjednoczonej Lewicy. Politycy mniejszych ugrupowań lewicowych nie "ukryli się" na listach najpopularniejszego Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Co kosztowało tę koalicję bardzo wiele, bo choć zdobyła 7,55 proc. głosów (zaledwie 0,5 proc. mniej niż Nowoczesna Ryszarda Petru) to nie przekroczyła 8-proc. progu.
Czy teraz o wiele więcej PiS i jego koalicjantów będzie kosztowała "wyborcza zaradność", którą się wykazali? Wydaje się, że sędziowie Sądu Najwyższego musieliby stanąć na głowie, by uznać, iż kombinacje Kaczyńskiego, Ziobro i Gowina mogą zostać uznane za podstawę do zakwestionowania ważności wyborów. Biorąc jednak pod uwagę wojnę wypowiedzianą sądom...
Skazani na wieczną opozycję?
Pytanie tylko, jakie skutki przyniosłoby takie rozstrzygnięcie? Bez wątpienia twardy elektorat PiS otrzymałby koronny dowód na to, że "układ" zrobi wszystko, by nie dopuścić do ziszczenia się modlitw "Jarosław, Polskę zbaw". W rozmowie z naTemat politolog dr Olgierd Annusewicz ocenia jednak, iż ewentualne zakwestionowanie ważności wyborów przez Sąd Najwyższy sprawiłoby, że w powtórzonym głosowaniu poprawnie zarejestrowana już koalicja Zjednoczonej Prawicy pożegnałaby się z władzą.
Jak tłumaczy dr Annusewicz, gdyby zakwestionowanie ważności wyborów nastąpiło po spokojnym początku rządów nowej ekipy, to Polacy uznaliby, iż została ona skrzywdzona przez sędziów i w kolejnych wyborach poparli ją jeszcze silniej. – Po ostatnich wydarzeniach w kraju to jednak wcale nie musiałoby tak wyglądać. Na wybory w ogóle nie poszłoby pewnie wielu z tych, którzy 25 października pierwszy raz zagłosowali na PiS. Mobilizacja nastąpiłaby natomiast wśród tych, którzy w październiku nie poszli na wybory i teraz są zaskoczeni tym, co się dzieje – stwierdza politolog.
Nikt nie powinien się spodziewać, że wówczas poparcie dla PiS spadnie z 37 do 7 proc. Jednak najbardziej prawdopodobne byłoby takie rozstrzygnięcie wyborów, w wyniku którego to ugrupowanie nieco straci, a Nowoczesna i Platforma Obywatelska trochę zyskają. Jeśli powyżej progu znalazłaby się wtedy jeszcze lewica, to pewne, że PiS nie mógłby już rządzić bez koalicjanta. Bardzo możliwe, że powstałaby raczej koalicja bez PiS...