Świata, który legł w gruzach wraz z początkiem II wojny światowej, już nie ma. I choć nie wróci, przypominają o nim niszczejące okazałe dwory, i długa wielopokoleniowa tradycja. A jak tradycja to świętowanie – czynność, która zapisana jest od dawna w polskim kodzie kulturowym. Szczególny wymiar miało przeżywanie, jakże inne niż dziś, Bożego Narodzenia. To było na wskroś "polskie" święto.
Grudniowych świąt, jak żadnych innych kojarzących się z rodzinną atmosferą, wyczekiwano z niecierpliwością. Nie tylko dzieci, które oczywiście liczyły na prezenty. Każdy chciał przygotować się do tych szczególnych dni jak najlepiej. Trwały gorączkowe "wyścigi". Gospodynie krzątały się po kuchni, jak mało kiedy.
Zwłaszcza, że po świniobiciu – zarządzanym bardzo często w ziemiańskich majątkach – trzeba było "uruchomić" produkcję świetnych, pozbawionych konserwantów szynek czy pachnących wędzeniem kiełbas, albo też wypiec smakowite pasztety. Z myślą o świętach przyrządzano nie tylko wieprzowinę, wołowina czy baranina urozmaicały ziemiański jadłospis. Trzeba było też zdobyć jego podstawę – ryby. Często zaopatrywano się w nie na ostatnią chwilę, wszak musiały być przede wszystkim świeże. Dorodne okazy łowiono w okolicznych stawach albo kupowano u sprawdzonych dostawców.
Julian Ursyn Niemcewicz, Pamiętniki
Od świtu wychodzili domowi słudzy na ryby, robiono na rzece i toniach przeręby i zapuszczano niewód; niecierpliwie oczekiwano powrotu rybaków.
Jak ryby to oczywiście Wigilia, znana równie dobrze pod nazwą "Wilia" bądź "Kucja" – dzień, można powiedzieć, magiczny. Przygotowania do uroczystej wieczerzy przy wspólnym stole zaczynały się już kilka tygodni przed 24 grudnia. Niczego przecież domownikom i ich najbliższym nie mogło zabraknąć. Podstawą był dobrze ułożony plan – trzeba było odwiedzić targ w mieście, przyrządzić wigilijne dania i już tylko... cierpliwie wyczekiwać pierwszej gwiazdki na niebie.
Co kupowano? Wszystko, czego dusza zapragnie. Były ozdoby domowe, ale głównie chodziło o smakołyki. Nie mogło zabraknąć świeżych owoców – mandarynek, pomarańczy, a nawet egzotycznych fig i daktylów. Nikt nie wyobrażał sobie świąt bez suszu i bakalii - te ostatnie były przecież niezbędne do wypieku domowych ciast.
Im bliżej było Wigilii, tym więcej czasu w kuchniach spędzały dzieci. Liczyły oczywiście na... możliwość spróbowania przygotowywanych słodkości! – Na stołach i w kuchni rosły stosy strucli z makiem, masą orzechową, pistacjową i powidłami, przeróżne torty i ciastka – taki obraz "gorących" grudniowych dni w majątku Książenice zapamiętał Jerzy Rozwadowski.
Rzecz jasna, nie samym jedzeniem człowiek żyje. Wigilia to nie tylko ucztowanie, to też... polowanie. Obowiązek każdego szanującego się przedstawiciela ziemiaństwa. Rankiem 24 grudnia wychodzono na łowy, nie chodziło jednak wyłącznie o trofea, ale zapewnienie sprzyjającego losu w przyszłym roku.
– W to najmilsze święto godzi się, a nawet należy polować. Kto bowiem w dniu tym choć kilka chwil spędzi pod znakiem św. Huberta, ten może spodziewać się dobrego łowieckiego roku – zanotował w kontekście Wigilii Adam Konopka, posiadacz ziemski z Modlnicy. Upolowana zwierzyna – zające, lisy, bażanty, króliki kuropatwy, a nawet dziki, robiły wrażenie. Z entuzjazmem czekano jednak do wieczora.
Strudzeni myśliwi, nawet po najlepszych łowach, nie mogli liczyć na obfity posiłek. Co najwyżej jadano skromne ziemniaki, zagryzano śledziem i razowcem. Przestrzegano bowiem skrupulatnie, aby aż do uroczystej kolacji, zgodnie z obowiązującym postem, nie najadać się do syta. Co innego, jak nakazywała myśliwska tradycja, kosztowanie wódki po udanym polowaniu. Kieliszek tego trunku na rozgrzewkę, jak znalazł!
Dziś Polacy nie wyobrażają sobie świąt Bożego Narodzenia bez przystrojonych choinek. W ziemiańskich dworach także ubierano iglaste drzewka, ale praktykę tą znano dopiero od XVIII stulecia. Zwyczaj ten, przejęty od mieszkańców Prus za pośrednictwem mieszczan warszawskich, wypierał powoli tradycję chłopską – ustawiania w pomieszczeniach niezmłóconych snopków zboża, mających zapewnić dobrobyt w nadchodzącym roku. W początkach XX wieku siano spotykano w ziemiańskich dworach już zazwyczaj tylko pod śnieżnobiałymi obrusami, przykrywającymi sporej wielkości, drewniane stoły.
Za "zdobycie" choinki – sosny, jodły lub świerka – odpowiadał pan domu. Często przywoził drzewko prosto z lasu, niekiedy jednak trzeba było kupić je od miejskich handlarzy. Drzewka strojono na różne sposoby, choć wcale nie dominowały bombki. Aby kupić te skądinąd piękne szklane ozdoby, trzeba było się sporo nachodzić i nie szczędzić grosza.
Bywały też przypadki, że rezygnowano z nich z innych powodów. Gdy w 1918 roku odzyskaliśmy niepodległość, zarządzono bojkot niemieckich wyrobów, w tym także bombek! Za to świeczek, "anielskich włosów", cukierków, ciasteczek, orzechów, pierników czy owoców, na leśnym drzewku nie mogło zabraknąć.
Gdzie zasiadano do wigilijnej uczty? Oczywiście w... jadalni. Jadano przy użyciu najlepszej z możliwych zastaw. Dominowała porcelana, także pochodząca ze słynnych europejskich manufaktur. Jedzenie na talerzach wykonanych w Miśni czy Sevres, czy popijanie z kieliszków ozdobionych rodowymi herbami, dodawało jeszcze większego splendoru już i tak wzniosłej, przeżywanej chwili. Obowiązywała niepisana zasada, aby sztućce wymieniać już po spróbowaniu jednej potrawy.
Luksusy nie oznaczały bynajmniej, że zapominano o potrzebujących. Starym zwyczajem na stole zostawiano talerz dla "nieznajomego wędrowca". W niektórych domach pamiętano też o bliskich zmarłych. Wierzono, że błąkające się po zaświatach dusze mogą zechcieć posilić się w tak szczególnym dla chrześcijan dniu.
Wigilijne popołudnia upływały w atmosferze wyczekiwania. Domownicy oczywiście byli głodni, ale tu chodziło o coś więcej. Szczególnie najmłodsi wpatrywali się w okna, wyczekując pojawienia się na niebie jasnego punktu. To miał być sygnał, że wieczerzę czas zacząć! Jeszcze tylko obowiązkowe dzielenie się opłatkiem – przyniesionym wcześniej przez kolędników – oraz składanie życzeń, i siadano do stołu.
Odświętnie ubrani, każdy według z góry ustalonej kolejności. Najwyżej w hierarchii rodzinnej była najstarsza kobieta – często była to matka gospodarza domu, a więc babka jego dzieci. Zasiadała w miejscu najbardziej eksponowanym, otaczając się innymi domownikami bądź przybyłymi z innego dworu zaprzyjaźnionymi gośćmi (nigdy z pustymi rękoma!). Ci bardziej przesądni martwili się, gdy liczba ucztujących nie była parzysta (miało to oznaczać rychłą śmierć jednego z ucztujących). Ustawiane na stołach puste talerze nieco ich uspokajały.
Menu było przebogate, stoły aż uginały się od wszelakich dobroci! Tradycja mówi o 12 daniach, ale czasem bywało ich nawet więcej! Na początek – oczywiście zupa. Podawano niekiedy kilka do wyboru, każdy znalazł coś dla siebie. Obowiązkowo barszcz z uszkami i grzybową – tak jak dziś w większości polskich domów. Nieznaną dziś "polewką", a jadaną na dworach z zamiłowaniem, była zupa migdałowa. Wybór ryb był także szeroki – od karpia, po liny i szczupaki. Smażone, w galarecie, gotowane, na żydowską modłę. Na słodko lub słono. "Dostojności" potrawom dodawał absolutny lider wśród przypraw – szafran.
Julian Ursyn Niemcewicz, Pamiętniki
Dnia tego jednakowy po całej może Polsce był obiad. Trzy zupy, migdałowa z rodzynkami, barszcz z uszkami, grzybami i śledziem, kucja dla służących, krążki z chrzanem, karp do podlewy, szczupak z szafranem, placuszki z makiem i miodem, okonie z posiekanymi jajami i oliwą.
Do tego przeróżne dodatki warzywne oraz sosy. Często jadano też postne gołąbki – z nadzieniem z kaszy gryczanej i grzybów. Pierogi – w różnych odmianach, zawsze bezmięsne. Na wielu stołach nie mogło zabraknąć nierozerwalnie wpisanego w rodzimą tradycję bigosu, postnego, ale jakże bogatego! – Z mnóstwem borowików podsuszanych na słońcu, z dodatkiem cebulki i odrobiny czosnku, zrumienionych na świeżym maśle, z dodatkiem ziół tajemnie zbieranych o różnych porach dnia, nocy i roku” – opisywał nasze narodowe danie Jacek Jerzy Nieżychowski.
Julian Wieniawski, Listy Jordana do Pana Jana
U mnie na wsi w bieluchnej jak śnieg jadalni, ozdobionej festonami choiny i świerku, stał stół sosnowy sianem przytrzaśnięty, a na nim parę flakonów cienkusza, baterya piwa i półmisek z piernikami, orzechami i owocami, domowej produkcyi. Dorywalska (gospodyni) dała nam zupkę migdałową... perfekcyą! (...) Troiste rybki, na biało, na szaro i smażone, stanowiły chlubę Dorywalskiej... no, a owoce smażone i kluski z makiem były punktem kulminacyjnym jej chwały.
Prawdziwą królową dań była jednak, skromna bądź co bądź, kutia – połączenie maku, miodu, bakalii i ziaren pszenicy. Uchodziła jednak za szczególny specjał – to właśnie do niej nawiązuje jedna z używanych wówczas nazw Wigilii (Kucja). – Kutia – Nadpotrawa, Obyczaj i Obrządek, niemal Sprawa Święta, jeśli nie Narodowa. Bo nasze Kresy całe – w tej kutii – pisał Andrzej Kuśniewicz, przywołując tradycję znaną na Podolu. Trudno z takimi argumentami polemizować.
Popijano kompotem z suszonych owoców. Całości dopełniały desery – najczęściej ciasta, np. pierniki, makowce, strucle z miodem i migdałami, a także pachnące cytrusy. Raczono się też alkoholem, kieliszek wódki, domowej nalewki lub likieru – bezsprzecznie poprawiał trawienie.
Wigilijne menu wg książki "Kucharka szlachecka", XIX wiek
Zupa migdałowa z ryżem i rodzenkami, a druga jak komu się podoba, barszcz z uszkałmi albo zupa rybna z farszem.
Szczupak na szaro w kwasie z cytryną i rodzenkami.
Okunie posypane jajami oblane masłem.
Szczupak na żółto, zimny, w całku, z szafranem i rodzenkami, na stole postawiony.
Karp cały na zimno, z rumianym sosem, z rodzenkami na stole postawiony.
Pasztet z chucherek (wątróbek rybnych) we francuzkim cieście.
Lin w galarecie, można także stawić na stole.
Karasie smażone z czerwoną kapustą.
Krem śmietankowy, galareta albo kisielek.
Suszenina ze śliwek, wisień i gruszek.
Zamiast chleba, strucle na migdałowem lub makowem mleku, powinny leżeć całe z jednego i drugiego końca stołu.
Najedzeni do syta domownicy mieli oczywiście świadomość, że uczta nie kończy całego wieczoru. Na tę chwilę szczególnie oczekiwały dzieci. Po skończonym posiłku pan domu zapraszał wszystkich do salonu. Ich oczy kierowały się na choinkę i to, co pod nią leżało. Prezenty, cała masa prezentów. Chwila sprzyjała też wspólnemu śpiewaniu kolęd.
Kiedy ziemiańska rodzina radośnie spędzała czas przy zielonym drzewku, do stołu zasiadali służący. Zdarzało się, że ucztowali w tym samym miejscu, gdzie jeszcze niedawno jedli właściciele majątku wraz z bliskimi. Jadłospis był oczywiście o wiele uboższy. Jedno było niezmienne – prym bezsprzecznie wiodła kutia. Właściciel dworu pamiętał także o obdarowaniu służby – zdarzało się, że tego jednego wieczora wręczano kilkaset upominków!
Aby uczynić zadość tradycji, zaglądano też do zagród ze zwierzętami. Dzielono się z nimi kolorowymi kolędami, wierząc, że niebawem przemówią ludzkim głosem.
Wigilijny wieczór wieńczył udział w pasterce. Gdy tylko pozwalała na to zimowa aura, wprawiano w ruch olbrzymie sanie, zaprzęgnięte do koni. To była niebywała frajda zwłaszcza dla dzieci, które wraz z rodzicami udawały się do kościoła na wspólną modlitwę. Uwagę najmłodszych zwracały też szopki, wystawiane na świątynnych ołtarzach.
Kończył się 24 grudnia, ale świętowanie dopiero się zaczynało. Boże Narodzenie kończyło post, a radość z Dobrej Nowiny i wspólnie przeżywanych w gronie rodziny chwil, nie miała granic.
Bibliografia
M. Łozińska, "W ziemiańskim dworze. Codzienność, obyczaje, święta, zabawy", Warszawa 2011.
M. i J. Łozińscy, "Historia polskiego smaku," Warszawa 2012.
A. Nowak, "Polskie tradycje i święta", Poznań 2015.
T. A. Pruszak, "O ziemiańskim świętowaniu. Tradycje świąt Bożego Narodzenie i Wielkiejnocy", Warszawa 2011.