Namawia do porzucenia kultu lustrzanek, dla idealnego ujęcia nie spędzi tygodnia udając kamień na polanie, a na wywiad przychodzi z dronem pod pachą. – Nie chciałem zostawiać w samochodzie, lepiej nie kusić losu – mówi, chowając mini-helikopterek pod stolikiem. – Tym pan robi zdjęcia? – pytam z niedowierzaniem, mając zakodowane gdzieś w pamięci, że „autentyczni” fotografowie gdyby mogli, nadal robiliby zdjęcia analogami made in ZSRR.
Jak się później okazuje, Marcin Dobas – fotograf i podróżnik, należy do rodziny bezlusterkowców. Wbrew pozorom, nie jest to grupa, która w wyniku ewolucji zatraciła gen artystyczny, wręcz przeciwnie, o czym świadczy zawartość wydanej niedawno książki: „Fotowyprawy, czyli dziewięć opowieści o fotografii”. W wywiadzie opowiada o jej zawartości, ale też o tym, dlaczego foki podobne są do labradorów i co robi fotograf kiedy pędzi na niego 200-kilowy wół piżmowy.
Fotografia to oszustwo, co pan na to?
Cały czas to powtarzam. Pytanie tylko, jak to „oszustwo” postrzegamy. Żyjemy w czasach ciężkich dla fotografii. Dzisiaj każdy ma możliwość ingerowania w zdjęcia, robienia fotomontaży, które są w zasadzie nie do wykrycia. I to jest oszustwo, które w różnych dziedzinach fotografii będzie nieakceptowalne.
Fotografia sama w sobie oczywiście też jest oszustwem. Na początku świat kolorowy pokazywaliśmy jako czarno-biały, co już jest zakłamaniem rzeczywistości. Z kolei w fotografii kolorowej mamy niezliczone możliwości manipulowania kolorystyką – filtry polaryzacyjne, odpowiednie filmy...
No właśnie, zabawa filtrami nie jest nadużyciem?
Temat kolorystyki jest tematem trudnym i złożonym. W dzisiejszych czasach producenci monitorów zachęcają nas do zakupów proponując „ładne kolorki” - jaskrawe, żrące. Monitory podbijają nasycenie. Zdjęcie w rzeczywistości nie jest takie, jakim widzi je większość internautów. Wygląda inaczej niż na odpowiednio skalibrowanym monitorze fotografa.
Inna sprawa, że jako fotografowie mamy wpływ na pokazywanie obrazu w sposób inny niż w rzeczywistości. Ja sam wychowałem się na slajdzie Fuji Velvia, który przeszedł do historii właśnie dzięki temu, że podbijał nasycenie zielonych i niebieskich barw. Zastosowanie filtrów jest więc na pewno jakimś “oszustwem” czy manipulacją. Pytanie, czy fotografia ma wiernie naśladować rzeczywistość.
Podróżnicza chyba powinna.
Gdyby tak było, to wszystkie zdjęcia stanowiłyby kserokopie rzeczywistości – każde byłoby takie samo. A tak nie jest. Osobiście jednak widzę różnicę, i będę ją podkreślał, że ma znaczenie, czy zdjęcie powstało w wyniku umiejętnej pracy aparatem fotograficznym - tego, że wiem jaki należy zastosować filtr, dobrać czas itp., czy też powstało w ten sposób, że ktoś usiadł do komputera i za pomocą pędzelka na tablecie tę fotografię stworzył.
Ale skoro tak czy inaczej tę fotografię „podkręcamy”, to jakie znaczenie ma czy są to zabiegi techniczne czy graficzne? W obu przypadkach byliśmy przecież na miejscu, widzieliśmy to jezioro czy wodospad...
Różni się choćby tym, że tworząc grafikę w komputerze pokazujemy swój kunszt jako grafika komputerowego, a nie fotografa. To rozróżnienie jest bardzo szczegółowo weryfikowane przez redakcje magazynów czy jury konkursów fotograficznych. Wygrywając główną nagrodę, mogę się spodziewać od organizatorów prośby o przesłanie pliku RAW, który pokaże czy rzeczywiście efekt został uzyskany jedynie za pomocą aparatu.
Pomoc jakiego aparatu jest potrzebna żeby robić takie zdjęcia, jak te w pana książce? Komórką by się dało?
W fotograficznym światku krąży taka dykteryjka: fotograf robi zdjęcia na ślubie. Po wykonaniu zlecenia pani młoda mówi: „Jakie piękne zdjęcia, musi pan mieć wspaniały aparat!”. W ramach podziękowania zaprasza go na kolację. Fotograf posiłek zjada ze smakiem i wychodząc mówi: „Super kolacja, musi pani mieć wspaniałe garnki”. W moim odczuciu jest tu pełna analogia – aparat jest narzędziem. Mamy zakodowane, że jeśli zainwestujemy w najlepszy, najdroższy sprzęt, taki, jakim posługują się najsłynniejsi fotografowie, to automatycznie zaczniemy robić takie zdjęcia jak oni...
No jasne, mam lustrzankę – zdjęcia muszą być dobre!
Tak myśli większość potencjalnych fotografów. Sprzęt ułatwia, ale oczywiście nie jest tak, że na dzień dobry trzeba kupić aparat za nie wiadomo jakie pieniądze. Na warsztatach staram się zachęcać, aby ludzie kupili taki aparat, na jaki ich stać, bardziej inwestowali w obiektywy, a jeśli mówimy o fotografii podróżniczej – żeby mieli za co z tym aparatem gdzieś pojechać.
Więc inwestujemy w technikę, a nie w sprzęt?
Na pewno. Na każde zdjęcie wpływ mają umiejętności, technika, pomysł. Sprzęt może nam pewne rzeczy ułatwić. Zdjęcie zrobione komórką może fajnie wyglądać na monitorze, ale już rozkładówki się z tego nie zrobi. Z kolei moim bezlusterkowcem można zrobić zdjęcia, z których złoży się książkę czy zrobi wystawę. Jestem gorącym orędownikiem odejścia od lustrzanek, uważam że w mojej dziedzinie fotografii jest to jedno z lepszych rozwiązań.
Jak to? Lustrzanki są w czymś gorsze?
Waga i rozmiar. Szykując się na wyjazd nie wezmę lustrzanki z tabunem obiektywów, bo nie zmieszczę się w limicie wagowym czy nie będę w stanie tego dźwigać w górach. Z kolei bezlusterkowiec z analogicznym zestawem obiektywów waży mniej.
To skąd się wziął ten mit lustrzanki?
Z czasów analogowych. Kiedyś przeciętny konsument miał wybór pomiędzy kompaktem - „głupawką”, a lustrzanką. Ta „głupawka” rzeczywiście nas ograniczała, bo miała gorszy obiektyw, prawie całkowity brak kontroli ( aparat sam robił zdjęcia za nas ). Lustrzanka pozwalała świadomie fotografować. Lustrzanki były jedynym sensownym narzędziem dla ambitnego fotoamatora. Teraz technologia poszła do przodu i okazuje się że mniejszy, lżejszy bezlusterkowiec też ma wymienne obiektywy, też robi zdjęcia w RAWach jakość zdjęcia w zasadzie nie odbiega od tego co oferuje nam większy i ciężki aparat.
Cofnijmy się więc do tych „analogowych” czasów. Pamięta pan swoje pierwsze zdjęcie?
Tak. Od rodziców dostałem Lomo – dzisiaj, nie wiedzieć za bardzo czemu, model kultowy. Jest to aparat fajny, ale niestety ma kiepski obiektyw. Pierwszy film świadomie “wypstrykałem” w Wilanowie. Pamiętam to chyba dlatego, że ta rolka była pierwszą, którą od naciśnięcia spustu do wywołania w ciemni, miałem całkowicie pod kontrolą. Byłem wtedy gdzieś na początku podstawówki.
Tak wcześnie i od razu w ciemni? Szybko pan zaczął.
To zasługa mojego taty, który mnie tą pasją zaraził. Oczywiście wtedy jeszcze nie brnąłem w stronę fotografii profesjonalnej. Od czasu do czasu robiłem jakieś zdjęcia głównie starając się je prawidłowo naświetlić czy wykadrować. Przygoda z fotografią na dobre rozpoczęła się na studiach. Mieliśmy dużo wyjazdów terenowych, na których aparat zawsze mi towarzyszył i tak rozpoczęła się moja ścieżka w fotografii podróżniczej.
Nie każdy, kto zabiera aparat na wyjazdy, zostaje jednak fotografem National Geographic. Co trzeba robić, żeby to marzenie się ziściło?
Na pewno trzeba mieć pasję – jeżeli coś lubimy, to będziemy to robić coraz lepiej. Trzeba też mieć odrobinę szczęścia, trzeba też mieć gigantyczny upór. Rozmawiając z ludźmi często słyszę: „Chciałbym być fotografem National Geographic, ale to nierealne”. Często wówczas zadaję pytanie: „Ale zrobiłeś coś w tym kierunku? Wysłałeś zdjęcia do redakcji?”. Trzeba próbować, nie zrażać się niepowodzeniami, cały czas się rozwijać, podnosić sobie poprzeczkę. Patrzeć, jak fotografują lepsi, uczyć się od nich, chodzić na wystawy...
A ile godzin trzeba zwisać ze skały albo siedzieć nieruchomo zakopanym po pas w śniegu?
To zależy. Ja nie jestem osobą cierpliwą. Nie jestem też typowym fotografem przyrodniczym, który chcąc sfotografować bardzo płochliwe zwierzę potrafi siedzieć parę dni w czatowni. Czerpię radochę z fotografowania zwierzaków, z którymi jest mniejszy, bądź większy kontakt. Na przykład foka jest zwierzakiem ciekawskim, które jeśli uzna, że nie jesteśmy dla niej zagrożeniem, w pewnym momencie sama zacznie do nas podchodzić.
A jak już podejdzie, to nagle nie zmieni zdania i na przykład nie postanowi nas zaatakować?
Każdy zrównoważony zwierzak, w co gorąco wierzę, na ogół o pewnych rzeczach informuje. Możliwe, że kiedyś się przejadę na tym zaufaniu ale póki co im w jakimś stopniu ufam. Kiedyś płynąłem na Spitsbergenie Zodiakiem ( ponton z silnikiem ) w pewnym momencie obok pontonu pojawił się niedźwiedź polarny. Kiedy poczuł się zagrożony, dwa razy prychnął nosem, co było jawnym sygnałem, że jest zdenerwowany i należy się usunąć. Zaniepokojone foki syczą, do czego oczywiście lepiej ich nie zmuszać, ale robienie im zdjęć na powierzchni raczej nie wiąże się z dużym ryzykiem.
Niebezpieczna może być sytuacja gdy spotykamy dwa drapieżniki - matkę i dziecko. Czasem taki ciekawski maluch myśli sobie: „O, człowiek, to ja się pójdę zaprzyjaźnić”. Chwilę później z lasu, czy zza wzgórza wychodzi matka i widzi swoje potomstwo bardzo blisko innego dziwnego zwierzaka, który może być dla tego dzieciaka zagrożeniem. Wtedy z dużą dozą prawdopodobieństwa możemy spodziewać się ataku.
I co ma wtedy począć biedny fotograf?
Paul Nicklen mawia, że wtedy pozostaje zamknąć oczy i naciskać na spust migawki. Taką metodę rzeczywiście raz zastosowałem – zimą, w Norwegii, kiedy fotografowałem woły piżmowe. To są zwierzęta generalnie leniwe. Raczej nie uciekają, głównie się pasą, od czasu do czasu sobie tylko grzebną racicą. Dużo czasu spędziłem na podchodach – udawałem, że mnie te woły wcale nie interesują i że też się tylko pasę .
W końcu doszły do wniosku, że nie będą się mną przejmować. Bez najmniejszego problemu fotografowałem poszczególne osobniki bez najmniejszego problemu. W pewnym momencie jeden samiec, kiedy skierowałem w jego stronę obiektyw – wstał i parę razy pomachał łbem w moją stronę. Pomyślałem: „Super, dynamiczne ujęcie, wreszcie coś się dzieje”. Chwilę potem zaczął szarżować w moim kierunku. Dość powiedzieć, że wół piżmowy waży ponad 200 kilo, potrafi biec z prędkością 60 kilometrów na godzinę, zaś ja stałem w kopnym śniegu do połowy uda. W tym momencie jedyne, co można było zrobić, to rzeczywiście nacisnąć na spust migawki, licząc na to, że się zrobi zdjęcie, bo szans na ucieczkę nie miałem żadnych. Skończyło się dobrze – okazało się, że zwierzak chciał mnie nastraszyć i zatrzymał się kilka metrów przede mną. Zrozumiałem, że wtedy należy się wycofać na większą odległość.
Jakie zwierzęta najlepiej się fotografuje?
Najlepiej wspominam chyba foki i delfiny. Z fokami jest pełna interakcja, maluchy podchodzą zaciekawione, wsadzają nos w obiektyw. Kilka razy fotografowałem je pod wodą. W pewnym momencie nie byłem w stanie zanurkować głębiej. Czułem, że w coś się zaplątałem. Teoretycznie powinno się nurkować z partnerem, żeby w razie problemów mógł do nas podpłynąć i pomóc, ale prawda jest taka, że większość fotografów tego partnera nie ma. Zacząłem się więc obracać, żeby zobaczyć, o co zahaczyłem i żeby nie zaplątać się bardziej. Wtedy spojrzałem na swoją płetwę i okazało się że w zębach trzyma ją foka, ciągnąc w przeciwnym kierunku.
Dla zabawy?
Totalnie dla zabawy. Foki pod wodą przypominają labradory – mądre zwierzątka, ale takie mocno zabawowe. Wszystkie spotkania ze zwierzętami, kiedy jest z ich strony jakaś chęć interakcji, są sympatyczne i zapadają w pamięć.
Organizuje pan też wyprawy fotograficzne, na które mogą się wybrać amatorzy. Wtedy też skupiacie się na zwierzętach, czy raczej na bardziej bezpiecznych, statycznych obiektach?
Zależy co kto lubi. Wyjazd fotograficzny jest dopasowany pod kątem klienta chcącego fotografować. Nie ma tego, co na normalnych wyjazdach, że zaczynamy śniadaniem, pakujemy się do autokaru, jedziemy na punkt widokowy o 12 kiedy jest tam najgorsze światło i najwięcej ludzi. Tak układamy program, żeby był dopasowany na przykład właśnie do najlepszego światła. Śpimy w ciekawych miejscach po to, żeby móc sfotografować zachód czy wschód słońca.
Są też wyjazdy przyrodnicze, na które decyduje się inny rodzaj fotografów. Wtedy raczej są to zdjęcia wykonywane z czatowni. Nie zdarzyło się jeszcze, żeby zwierzak wykazał złą wolę, chciał kogoś zaatakować.
Nie było sytuacji ekstremalnych?
Ze zwierzętami raczej nie. Zdarzają się nieporozumienia w przypadku podróży do krajów o innej kulturze. Czasem zapał i reporterska dusza biorą górę nad turystycznym savoir-vivrem. Zapominamy o tym, że niektórzy mogą nie chcieć być fotografowani, albo że w niektórych miejscach nie wolno robić zdjęć. My już chyba nie pamiętamy czasów, kiedy płot od dworca kolejowego był obiektem strategicznym, a na świecie wciąż takie sytuacje się zdarzają i możemy mieć problem. Oczywiście uczulamy na to podczas wyjazdów, ale wiadomo, nie zawsze wszystkich się upilnuje.
Zdarzyło się wyciągać kogoś z więzienia?
Na szczęście nie. Sam kiedyś miałem w Maroko taką sytuację – też sfotografowałem obiekt „strategiczny”. Policjanci zaprosili mnie na komisariat, ale chyba z czysto towarzyskich względów (śmiech). Skończyło się na wspólnym piciu herbaty. W ten sposób człowiek jednak też się uczy. Właśnie takie założenie towarzyszyło mi podczas pisania książki - opisać sytuacje, w które kiedyś z braku wiedzy, pomyślunku czy lekkomyślnego podejścia do fotografowania, sam się wpakowałem. Zawsze lepiej uczyć się na błędach cudzych niż własnych.
Czyli „Fotowyprawy” to w pewnym sensie podręcznik?
Mam nadzieję, że książka ma charakter dydaktyczny, takie było założenie. Z drugiej strony nie chciałem robić kolejnego poradnika w stylu jak dobrać aparat, co to jest głębia ostrości, jak ustawić czas czy przesłonę. „Fotowyprawy” zawierają wiedzę fotograficzną, ale raczej skupiają się wokół sposobu zachowania w danych miejscach, użycia filtrów, czy podejścia do zwierząt.
Chciałem, żeby książka była wartościowa. Nie tworzę beletrystyki. Przygody są tam oczywiście opisane, ale tak aby pokazać płynący z nich morał, zachęcić do fotografowania i zmotywować do połączenia pasji z zawodem. Chciałem pokazać że się da. Skoro udało się jednemu – czemu ma się nie udać innym? W tym środowisku chyba nikt nie czuje się wyjątkowy.
Myślę, że jest pan zbyt skromny.
Nie, każdy ma możliwości, pod warunkiem, że wykona pewną pracę, zaangażuje się w robienie zdjęć i będzie chciał w tym kierunku iść.
A w jakim kierunku pan teraz pójdzie? Gdzie czekają nowe wyzwania?
Nieustająco rejony arktyczne i subarktyczne, daleka północ czy to europejska, czy to kanadyjska, amerykańska, rosyjska. Ten świat jest jeszcze na szczęście mało przeobrażony przez człowieka, a bardzo ciekawy przyrodniczo. Myślę też, żeby na Grenlandii posiedzieć trochę dłużej i teraz zrealizować tam kilka projektów.
Ma Pan swojego Moby-Dicka, którego chciałby pan „upolować” aparatem?
Mam parę pomysłów na zdjęcia, ale nie będę o nich mówił. Wolę to zrobić i pokazać później fotografię. Chciałbym zrobić zdjęcia kaszalotów pod wodą, manaty też bardzo chciałbym sfotografować... Mam parę pomysłów na zdjęcia krajobrazowe.
Wyobraża pan sobie wakacje bez robienia zdjęć?
Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której gdzieś jadę i nie mam przy sobie aparatu. Ilość rzeczy, która może na s spotkać jest tak duża, że grzechem byłoby tego nie uwiecznić.
Marcin Dobas – fotograf National Geographic Polska specjalizujący się głównie w zdjęciach podróżniczych, krajobrazowych i podwodnych.Od lat z aparatem dociera w najdalsze zakątki Ziemi. Zdjęcia i relacje z jego podróży publikowano w wielu krajach świata - w magazynach, przewodnikach i albumach; pokazywano je na wystawach indywidualnych i zbiorowych oraz podczas festiwali podróżniczych. Jest laureatem wielu prestiżowych międzynarodowych konkursów fotograficznych. Chętnie dzieli się swoją pasją i wiedzą z innymi prowadząc kursy plenerowe. Swoje spostrzeżenia i doświadczenia z pracy fotografa przekazuje podczas warsztatów i wypraw fotograficznych . Ambasador marki Olympus oraz członek międzynarodowego teamu Olympus Visionaries. Ściśle współpracuje również z takimi firmami jak Eizo, Lexar G-Technology, Lowepro czy Hoya.
www.facebook.com/dobas.artwww.dobas.art.pl