"Polska przeradza się w tkankę nowotworową Unii Europejskiej" - komentują zachodnie media, za unijnymi politykami, którzy zapowiadają sankcje za dalsze ograniczanie demokracji przez polską partię rządzącą. PiS nie zwalnia jednak ani trochę i zdaje się wpisywać utratę dotychczasowych sojuszników Polski w koszta rewolucji. Kto więc pozostanie nam przyjacielem na arenie międzynarodowej, gdy wyalienujemy się w Unii Europejskiej?
Za Orbanem pod Kreml
– Wierzę w to, że bardzo wielu Polaków myśli inaczej. Że ta liczba się zwiększa, że ludzie rozumieją, że żadna europejskość nas tutaj nie zbawi – mówił Jarosław Kaczyński w ostatnim wywiadzie udzielonym Radiu Maryja. Ograniczenie europejskości państwa do absolutnego minimum to kolejny element, w którym ekipa Kaczyńskiego wzoruje się na ich idolu, czyli premierze Węgier Viktorze Orbanie. On swój kraj na skraj Unii Europejskiej skutecznie przesuwał od lat, wyraźnie sugerując Europie, że Węgry nie są skazane na Zachód i równie dobrze odnajdują się na Wschodzie. Szczególnie w kręgu wpływów putinowskiej Rosji.
Polsce rządzonej przez nadwiślańskich "orbanistów" o flirt z Kremlem nie będzie jednak tak łatwo, co Węgrom. Problemem jest nie tylko katastrofa smoleńska, która dla sporej części elektoratu Prawa i Sprawiedliwości była efektem zamachu, który przygotowała Platforma Obywatelska i Rosjanie. Od chwili przejęcia władzy PiS zaskakuje na każdym kroku, więc być może Antoni Macierewicz nie zawahałby się pomóc w "normalizacji" stosunków z Rosją poprzez zawężenie grona oskarżonych w nowym śledztwie smoleńskim tylko do polityków poprzedniego rządu...
Problem w tym, że zacieśnienia stosunków tak szybko nie chciałby sam Kreml. Wyalienowane w Europie państwo przed wzięciem pod swoje skrzydła z pewnością najpierw "przeczołgałby" na arenie międzynarodowej. Rosjanie są też pamiętliwi i z pewnością żądaliby wygrodzenia im tych wszystkich gorzkich słów, które padały w Warszawie pod ich adresem. Pozytywnymi konsekwencjami zwrócenia się w kierunku Rosji z pewnością byłyby dla rządu lepsze nastroje wśród rolników i handlowców, którym dotychczasowe spory z naszym sąsiadem zza wschodniej granicy przysparzały sporych strat.
Na co komu Unia, skoro jest Grupa Wyszehradzka?
Prawdopodobnie to ta myśl jest najczęściej z tyłu głowy polityków PiS. Za każdym razem, gdy partia rządząca testuje wytrzymałość naszych partnerów z Europy i świata. W końcu dołączyliśmy w tym względzie do innych najbardziej kłopotliwych państw wspólnoty, czyli Czech, Słowacji i oczywiście wspominanych już wielokrotnie Węgier.
Przez lata brakowało tylko Polski, by kłopoty Brukseli streszczać krótko jako "kłopot z Grupą Wyszehradzką". Jeszcze, gdy walczyliśmy o członkostwo w Unii Europejskiej, bardzo aktywni wówczas eurosceptycy wskazywali, że nasza część Europy powinna budować własny sojusz właśnie na podstawie Grupy Wyszehradzkiej. Wówczas idea ta przegrała z argumentem, iż byłby to sojusz po prostu biedny.
Dziś, kiedy Europa Środkowa wyciągnęła już miliardy euro z UE i jest coraz bliżej dołączenia do płatników netto, pomysł powołania nowej wspólnoty międzynarodowej między Zachodem a Wschodem staje się jakby coraz bardziej realny. Problemem pozostaje tylko skrajna niesolidarność członków V4, co objawiało się przede wszystkim w stosunku do Rosji, do której Czesi, Słowacy i Węgrzy mają znacznie bardziej ciepłe podejście niż Polacy.
Wielkim wyzwaniem dla Jarosława Kaczyńskiego i Viktora Orbana jako ojców nowej, wschodnioeuropejskiej wspólnoty byłoby też zapanowanie nad ambicjami poszczególnych członków, którzy zapewne chcieliby mieć tak samo silny głos we wszystkich sprawach. Tymczasem Węgrzy, Czesi i Słowacy nie stanowią wspólnie nawet połowy obywateli Grupy Wyszehradzkiej, w której pod każdym względem największym i najbogatszym państwem jest Polska. Tych, których w UE mierzi konieczność podporządkowania się czasem potęgom takim, jak Niemcy, Francja i Wielka Brytania nowy sojusz, w którym podobnie zależni bylibyśmy od maleńkich sąsiadów, z pewnością raczej się nie spodoba.
Wspólnota marzeń
Wiatr zmian na Starym Kontynencie już od kilku lat wieje jednak tak, iż dawno nie było lepszych okoliczności, by wierzyć w spełnienie marzenia marszałka Józefa Piłsudskiego i prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Chodzi o ideę federacji Międzymorza, którą Naczelnik wymyślił jako odpowiedź na imperialistyczne zapędy bolszewickiej Rosji, a Lech Kaczyński przypominał walcząc z rosyjską agresją na Gruzję.
W oryginalnym zamyśle Międzymorze miały tworzyć najwięksi gracze Europy Wschodniej, czyli Polska, Białoruś, Ukraina, Finlandia i Rumunia, którzy pod swoje skrzydła wzięliby Bałtów, Czechów, Słowaków, Węgrów, oraz narody ówczesne Jugosławii. Na wyciągniecie z UE Finów, Estończyków, Łotyszy i Litwinów raczej nie ma wielkich szans, ale nieco zawężone Międzymorze ciągnące się od polskich wybrzeży Bałtyku po ukraiński Krym i chorwacką riwierę Adriatyku to już nie takie political fiction, jak jeszcze kilka lat temu.
Tym państwom regionu, które należą do UE mniej lub bardziej wyraźnie to członkostwo uwiera, a Ukraina prze gdzieś na Zachód, ale na dołączenie do Unii nie ma szans przed co najmniej dekadę. Pomóc w ucieczce od Rosji do nowego sojuszu może więc wydatnie pomóc kreujący nową wspólnotę Jarosław Kaczyński.
Kordon sanitarny
Wszystkie wymienione scenariusze są na tyle realne, że przy odpowiednich wysiłkach dyplomacji kierowanej przez Witolda Waszczykowskiego i wspomaganej przez prezydenta Andrzeja Dudę mogą stać się rzeczywistością w ciągu kilku najbliższych lat. Jeśli jednak nasi przywódcy pozostaną tylko przy zwarciu z Brukselą i nie przekonają do prawdziwej solidarności resztę regionu, Polska prawdopodobnie pozostanie "tkanką nowotworową" i zostanie osamotniona dzięki zastosowaniu dyplomatycznego "kordonu sanitarnego".
Potęgi wówczas raczej nie zwiększymy, bo zapewne przyjmie on formę sankcji, o których europejscy politycy wspominali głośno już kilkanaście dni temu. Jak pisaliśmy wówczas w naTemat, najbardziej dotkliwie skutki takiej odpowiedzi Zachodu na odwrót Polski od demokratycznych standardów odczują nie ludzie władzy, a zwykli obywatele.