Osiem nerek do wyboru. Ta historia to gotowy scenariusz na hollywoodzki film grozy
Nino Dżikija
18 stycznia 2016, 10:59·5 minut czytania
Publikacja artykułu: 18 stycznia 2016, 10:59
– Na dworze był luty, a ja na bosaka. Koczowałem tak bez butów na moskiewskim lotnisku przez kilka dni – opowiada w rozmowie z naTemat.pl Tomasz Ozimek. Brakowało nie tylko butów, lecz bagażu, pieniędzy i biletu do Polski. Wszystko zostało w Chinach, skąd właśnie przyleciał Polak. – Najpierw mnie pobili, później okradli, aż wreszcie siłą wrzucili na pokład samolotu lecącego do Moskwy – wspomina „uprzejmość” chińskich funkcjonariuszy Ozimek. Czym zawinił Polak?
Reklama.
Wyrok za gimnastyczne ćwiczenia
– Był to 2002 rok. Wraz z innymi zachodnimi aktywistami wyszedłem na plac Tiananmen w Pekinie. W rękach miałem transparent z napisem „Falun Gong jest czymś dobrym” – wspomina Ozimek. Falun jak? Co to takiego? Nie jest to nazwa antykomunistycznego podziemia, planującego zamach stanu w Państwie Środka. Nie są to też wojujący buddyjscy mnisi ani nawet ujgurscy separatyści. Falun Gong nie wysuwa żadnych postulatów politycznych i jest daleka od organizowania buntów i prowadzenia działalności kontrrewolucyjnej. Jest to nic innego, tylko popularna w Chinach dyscyplina duchowego doskonalenia się oparta o rodzaj tradycyjnej gimnastyki zdrowotnej, tzw. qi gong.
Dlaczego Tomasz Ozimek oberwał za słowa pochwały dla tego pacyfistycznego ruchu? – Wszystko dlatego, że chińskie władze zdelegalizowały Falun Gong w 1999 r. – wyjaśnia Ozimek, współzałożyciel polskiej grupy tego ruchu. Za jakie grzechy? Niedźwiedzią przysługę Falun Gong wyświadczyła wysoka popularność tych praktyk. – Jak wskazują różne szacunki, pod koniec lat 90. ruch liczył od 70 do 100 mln osób. Był więc dwukrotnie większy od partii komunistycznej (ok. 50 mln osób) – wyjaśnia Ozimek. – Wzbudziło to wielki niepokój autorytarnych władz, które postanowiły zdelegalizować Falun Gong i rozpocząć masowe represje przeciwko jego członkom. Na czele kampanii nienawiści stanął osobiście były prezydent ChRL Jiang Zemin – dodaje.
Od momentu delegalizacji minęło 16 lat, a represje przeciwko członkom Falun Gong nasilają się z dnia na dzień. Jak wyliczał w 2009 r. dziennikarz śledczy Ethan Gutmann, w miejscach pozbawienia wolności może przebywać od 450 tys. do aż 1 mln osób praktykujących Falun Gong. Obrońcy praw człowieka w Chinach i na świecie regularnie donoszą o praktykach znęcania się nad członkami tego ruchu.
Areszty, represje i tortury w odpowiedzi na przewinienie, które de facto jest metodą medytacji, to tylko część historii rodem z amerykańskiego thrillera. Obok funkcjonariuszy na członków Falun Gong zaczęli polować też... chińscy chirurdzy.
Idealny dawca nie pije
– Jestem Ani. Wraz z byłym małżonkiem przez kilka lat pracowaliśmy w Centrum Leczenia Zakrzepicy. Ja zajmowałam się statystykami, a mąż był chirurgiem. Na terenie placówki odkryłam tajny obóz koncentracyjny, a w szpitalnej kotłowni – krematorium. Byłam świadkiem barbarzyńskich praktyk przymusowego usuwania wątrób i rogówek niewinnym osobom. Choć po operacji część z nich jeszcze żyła, i tak trafiała do spalarni odpadów – opowiada Ani.
To nie cytat z produkcji filmowej rodem z Hollywood, tylko realność. Czujesz się zdezorientowany? Nie ty jeden! Te historie z rzadka relacjonowane są przez media w Polsce. Powód? Rzecz się dzieje w Chinach, a więc zahacza o teren, który znajduje się poza zasięgiem zainteresowań polskiego odbiorcy. Kradzież organów, o której opowiada Ani, miała miejsce w Centrum Leczenia Zakrzepicy w Liaoning w latach 1999 – 2004. Całą historię opisuje film dokumentalny „Chińska cena życia”, który ujawnia kulisy transplantologii z dopiskiem „made in China”.
Co ta historia ma wspólnego z represjami przeciwko Falun Gong? Jak twierdzi Ani, to właśnie członkowie tego ruchu najczęściej padają ofiarą transplantologów. Dlaczego? – Praktykujący Falun Gong to osoby prowadzący zdrowy tryb życia. Nie piją i nie palą, a więc są idealnymi dawcami – mówi Ozimek. Ten fakt nie mógł umknąć uwadze chińskich chirurgów – dodaje.
Stara nerka szwankuje? Znajdziemy ci nową!
Pozyskanie organów od więźniów to w Państwie Środka żadna nowość. Szacuje się, że stanowią one nawet 90 proc. wszystkich narządów pobieranych w Chinach od zmarłych dawców. Według chińskiego ustawodawstwa organy mogą być pobierane od więźniów skazanych na karę śmierci, którzy uprzednio wyrazili zgodę na przeszczep. Problem tkwi jednak w tym, że za praktykowanie Falun Gong należy się co najwyżej kilka lat więzienia, a nie kara ostateczna. – Funkcjonariusze mają jednak przyzwolenie władz na totalne bezprawie względem członków ruchu – tłumaczy Ozimek.
Do niedawna w Chinach nie funkcjonował żaden oficjalny system donacji narządów. 90 proc. organów pozyskiwano od więźniów.
– Policja zatrzymywała praktykujących Falun Gong bez żadnego nakazu, większość z nich nie miała nawet dokumentów. Tysiącom pobierano nerki, rogówki, a nawet skórę. Dotąd żaden członek ruchu nie opuścił szpitala żywy – mówi Ani. – Funkcjonariusze tłumaczą śmierć więźnia rzekomym samobójstwem – dodaje ze swojej strony Ozimek.
Handel organami pozyskanymi od członków Falun Gong rozwija się więc w najlepsze. Jak wynika z licznych śledztw, więźniowie ci, jako jedyni, regularnie poddawani są rutynowemu badaniu krwi i moczu. W ręce chirurga trafiają wówczas, gdy na ich organy znajduje się odpowiedni „kupiec”. – Ofiary często nie dostają narkozy i potwornie cierpią podczas operacji, zanim umrą – zdradza w dokumencie „Chińska cena życia” Shi-Wei Huang z Międzynarodowego Stowarzyszenia Transplantologicznego.
Ich cierpienia – w opinii funkcjonariuszy – mają jednak nikłe znaczenie w obliczu ogromu zysków, jakie płyną z nielegalnej transplantologii. Pacjenci, zwłaszcza ci z zachodnim meldunkiem, gotowi są płacić dziesiątki tysięcy dolarów za jedną chińską nerkę. Osoby zamieszane w nielegalny handel narządami działają praktycznie bezkarnie. Jak wynika z wieloletniego śledztwa kanadyjskiego prawnika Davida Matasa, nominowanego do Pokojowej Nagrody Nobla, po zbrodniach nie pozostaje żaden ślad: ciała są palone, a sale operacyjne gruntownie się sprząta.
Co 2 godziny wracał z nową nerką
W efekcie liczba szpitali dokonujących przeszczepów rośnie jak na drożdżach. O ile pod koniec lat 90. w ChRL działało tylko 150 takich placówek, to zaledwie dekadę później ich liczba wzrosła do ponad 600. Dzisiaj w Państwie Środka dokonuje się blisko 11 tys. operacji transplantologicznych rocznie, a chińskie szpitale prześcigają się w walce o klientów, wymyślając coraz to bardziej chwytliwe hasła reklamowe.
„Nowa nerka w tydzień” przestaje więc być sloganem marketingowym, lecz odzwierciedla realne tempo, z którym działają chińscy transplantolodzy. Jest ono błyskawiczne, nie zważając nawet na fakt, że wskaźnik zgodności krwi i tkanek dawcy i biorcy wynosi zaledwie 10 proc. W rzeczywistości oznacza to, że do przeszczepu będzie nadawał się jedynie co dziesiąty organ. – Lekarz w mundurze wojskowym opuszczał szpital o różnych porach i wracał po 2-3 godzinach z pojemnikami zawierającymi nerki – wspominał w rozmowie z prawnikiem Davidem Matasem mężczyzna, który przeszedł przeszczep nerki 13 lat temu w jednym z szanghajskich szpitali. Pasujący organ udało się znaleźć dopiero za… ósmym razem. Lekarze tamtejszej placówki potwierdzili w rozmowie z pacjentem, że pozyskana nerka pochodziła od straconego więźnia.
Jak wynika z licznych śledztw, ofiarą czarnych chirurgów padło do tej pory od 40 tys. do 65 tys. członków Falun Gong.
Co na to obrońcy praw człowieka? – Chiny od lat stoją pod pręgierzom międzynarodowej opinii publicznej ze względu na okrutne traktowanie członków Falun Gong – wyjaśnia Tomasz Ozimek. Pekin zbywa krytyków obietnicą rychłej poprawy, której to nigdy nie realizuje. Podobnie było w ubiegłym roku, kiedy to Huang Jiefu, szef chińskiego narodowego komitetu ds. transplantacji organów, zapowiedział rezygnację z pobierania narządów od straconych więźniów wraz z początkiem 2015 r. W rzeczywistości władze w Pekinie ani myślą rezygnować z lukratywnych praktyk. By nieco uciszyć zachodnią krytykę, zmienili jedynie nomenklaturę, wrzucając organy skazańców do kategorii tych pochodzących od dobrowolnych dawców przebywających na wolności – czytamy w raporcie przygotowanym przez grupę zachodnich analityków.
Tomasz Ozimek nie traci jednak nadziei licząc na to, że sytuacja członków Falun Gong ulegnie poprawie. – Te bestialstwa nie mogą trwać wiecznie. Mam nadzieję, że kres cierpieniom członków Falun Gong położy trwająca właśnie w Chinach bezprecedensowa kampania antykorupcyjna. Dotknęła ona wysokich chińskich urzędników, którzy przedtem dowodzili w walce z Falun Gong – mówi Ozimek.