Kabaret "Paranienormalni" potrafi rozbawić do łez. Ich fanom nie było jednak do śmiechu, kiedy nowy szef TVP2 zapowiedział, że nie będzie kontynuował z nimi współpracy, a na antenie nie zobaczymy kolejnych odcinków "Paranienormalni Tonight". Na szczęście nie popsuło im to humorów, a nam opowiadają, jak wyglądały kulisy tej decyzji. Rozmawiamy z nimi też o hejterach, przygodzie z pewną Chinką i o tym, jak robi się dobre żarty.
Lubicie udzielać wywiadów, czy to raczej rodzaj przykrej konieczności?
Igor Kwiatkowski: A to zależy. To działa na zasadzie "akcja-reakcja". Jeśli ktoś jest nas ciekawy i ma fajny pomysł na wywiad, to nam się języki automatycznie rozwiązują.
Michał Paszczyk: A jeśli ktoś przychodzi odbębnić z nami wywiad, bo mu ktoś w redakcji kazał, to my też mamy takie podejście, że "no dobra, to miejmy to szybko z głowy".
Robert Motyka: Może być i przyjemnie, i nieprzyjemnie. Jeśli jest interesująco, padają ciekawe pytania, to staramy się stanąć na wysokości zadania i też dajemy dużo z siebie. Czasem nawet nas ponosi i strasznie się rozgadujemy.
W swoim programie "Paranienormalni Tonight" sami musieliście wcielać się w rolę dziennikarzy przeprowadzających wywiady i pewnie mieliście okazję się przekonać, że to ciężki kawałek chleba.
Robert: Dzisiaj wiemy, że to nie jest taka prosta sprawa. Musieliśmy się nauczyć tej sztuki metodą prób i błędów. I naprawdę nie było łatwo! Kiedy oglądaliśmy powtórki pierwszych odcinków, byliśmy bardzo krytyczni. Widzieliśmy, że "o, tutaj sztuczny uśmiech" albo "tu padło za słabe pytanie".
Igor: Dużym problemem było też zdecydowanie się na sposób przeprowadzania wywiadów. Trzymać się zapisanych pytań i scenariusza, czy dać się ponieść i pójść na żywioł? Robert trzymał się scenariusza, a ja mu trochę psułem szyki. Ni stąd, ni zowąd zadawałem np. pytanie, które według rozpiski miało pojawić się dopiero za pięć kartek.
Robert: Do każdego programu skrupulatnie się przygotowywaliśmy, mieliśmy plan, ale i tak co jakiś czas słyszałem w słuchawce głos reżysera: wszystko fajnie, ale wróćcie już do scenariusza. To jak przeprowadzaliśmy wywiady z zapraszanymi gośćmi zależało też od podejścia takiej osoby. Jeśli była otwarta, to rozmowa płynęła. Jeśli jednak ktoś czuł się zestresowany, bo tu komicy, tu kamera, za chwilę trzeba będzie się wygłupiać, to musieliśmy dołożyć więcej starań, żeby nasz gość poczuł się komfortowo.
Igor: Nasz reżyser porównywał zapraszanie gościa i rozmowę z nim do tańca. Naszym zadaniem było prowadzenie tego tańca, ale czasem się orientowaliśmy, że porwaliśmy kogoś w tan, a dopiero potem pytaliśmy, czy w ogóle ma ochotę na taką gimnastykę na parkiecie.
Robert: Zresztą było jeszcze więcej trudności z wywiadami. Ja np. orientowałem się, że zadaję pytanie i sam sobie na nie odpowiadam.
Igor: Ale co ty, najgorzej to było, kiedy zadawało się pytanie, a tu nic: ściana, milczenie.
To najgorszy koszmar dla kogoś, kto próbuje przeprowadzić wywiad!
Robert: My na początku nie lubiliśmy takiej niezręcznej ciszy po zadaniu pytania. Bo co tu robić? Trzeba było tę ciszę czymś wypełni. Padało np. pytanie: jak ci się grało w tym serialu? Cisza. I dalej trzeba było kontynuować: "no bo wiesz, bo w tym serialu..."
To teraz pozwólcie, że nawiążę do tego, co się stało ostatnio...
Rafał Kadłucki: A co się stało?
No jak to! Przecież zdjęli wasz program. Nowy szef TVP 2 poinformował, że nie będzie kontynuacji "Paranienormalni Tonight", który był bardzo lubiany i przyciągał w każdy czwartkowy wieczór ponad milionową publiczność. Jaka była wasza pierwsza reakcja po tym, jak się o tym dowiedzieliście?
Rafał: Ja byłem zdziwiony.
Robert: Byliśmy na pewno zaskoczeni. Wcześniej zapewniano nas, że program będzie kontynuowany, dyrekcja telewizji dała nam zielone światło. I nie bardzo się przejmowaliśmy, że za chwilę, w związku ze zmianą władz, będą jakieś roszady w TVP. Zawsze, kiedy pojawia się nowy szef w telewizji wygląda to w podobny sposób. Przychodzi ktoś nowy na miejsce kogoś, kto właśnie odchodzi. Ale byliśmy raczej pewni, że nas to nie dotknie i nie poczujemy tego na własnej skórze. Więc kiedy się dowiedzieliśmy, że nie będzie trzeciego sezonu "Paranienormalni Tonight", byliśmy naprawdę zaskoczeni. Natomiast to nie było tak, że mieliśmy pretensje. Było nam po prostu smutno.
Igor: My się dopiero rozkręcaliśmy! Wkładaliśmy w to mnóstwo serca i byliśmy mocno zaangażowani w ten projekt.
Robert: Najczęstszym słowem, które w tych dniach słyszeliśmy było „szkoda”. To nie jest koniec świata, nie komentowaliśmy też tego szerzej i ograniczyliśmy się do krótkiej informacji w mediach społecznościowych. Wolimy myśleć, że teraz otworzyły się przed nami nowe możliwości. Mamy zresztą już nowy pomysł - niebawem ruszamy z internetowym serialem.
Rafał: Cała ta sytuacja - to mógłby być problem dla kogoś, kto nie ma innych projektów. My na szczęście nie mamy tego problemu.
Robert: Dosyć zabawne w tej sytuacji jest to, że wiele spraw mieliśmy już dopiętych na ostatni guzik: scenariusz, goście.
Michał: To właśnie było najgorsze. Mieliśmy spotkać się na wizji z fantastycznymi osobami: z Pawłem Małaszyńskim, Marcinem Dorocińskim, ze Zbigniewem Bońkiem, Anią Dąbrowską, prowadziliśmy też rozmowy z Agnieszką Radwańską. I byliśmy bardzo podekscytowani, że się z nimi spotkamy. Te dwa sezony, które udało nam się zrealizować, to były dla nas właśnie przede wszystkim spotkania z rewelacyjnymi osobami. W naszym programie pojawiali się wybitni sportowcy, świetni aktorzy i wokaliści. Niesamowite jest to, że mieliśmy możliwość spędzania z nimi czasu. To dla nas bezcenne doświadczenie i cieszymy się, że mieliśmy taką możliwość. To że ich poznaliśmy zresztą już procentuje. Dariusz Michalczewski, który był naszym gościem przyszedł na nasz występ w Gdańsku. Zapytaliśmy, czy zechciałby wziąć udział w naszym nagraniu i nie pytając o szczegóły, wszedł w to bez wahania.
Robert: Ten program i osoby, które trafiały na naszą kanapę to było trochę jak spełnianie marzeń. No bo który z nas nie marzył o tym, że np. uściśnie na żywo dłoń Sławka Szmala, który stoi w bramce szczypiornistów? Tymczasem on jest w naszym programie! Albo kiedy odwiedził nasz Jerzy Kryszak. Nie mogłem w to uwierzyć i chciałem padać na kolana, że oto Jerzy Kryszak we własnej osobie jest u nas.
Michał: Ten program był dla nas czymś nowym. Rozwinęliśmy się przy nim, ale przede wszystkim - nam chodzi o robienie radochy. Lubimy sprawiać radość innym, a ten program nam to umożliwiał. I mieliśmy sygnały, że udaje nam się to robić skutecznie. Ale idziemy dalej, właśnie rozpoczynamy pracę nad nowymi projektami.
Robert: W tym wszystkim bardzo budujące było wsparcie naszych fanów.
Rzeczywiście, decyzja o zdjęciu programu wywołała prawdziwą burzę. Miałam nawet wrażenie, że wiele osób przeżywało coś na kształt żałoby.
Robert: To prawda. Nasi fani stanęli murem za nami i starali się nas bardzo wspierać w tej sytuacji. Ale nie zawsze tak było. Kiedy rozeszła się wieść, że będziemy robić "Paraninormalni Tonight" w telewizji, spotkaliśmy się z głosami zdziwienia. Niektórzy nie rozumieli, dlaczego chcemy wejść w taki projekt i porzucić taką tradycyjną estradę, która jest naturalnym środowiskiem kabaretu.
Igor: To dla nich nie miało temperatury skeczu.
Robert: Fani myśleli: "ojej, przecież to nie jest projekt kabaretowy, tylko bardziej rozrywkowy", "ojej, oni nagle robią coś innego". Ale pierwsza fala takiej lekkiej niechęci, szybko minęła i zyskaliśmy wierną widownię. Teraz spotykamy się z taką reakcją, że fani pytają nas, co mają robić w czwartkowe wieczory, kiedy o 20.40 w TVP2 nie ma ich ulubionego programu. I to jest dla mnie wzruszające.
Dzisiaj jechałam z taksówkarzem. Zapytał, gdzie mnie gna i po co jadę właśnie tutaj. Odpowiedziałam, że jadę się spotkać z wami, bo zdjęli program. Na co on powiedział, że to okropne i że był waszym ogromnym fanem.
Igor: To właśnie dla nas jest bardzo miłe. Wiemy przecież, ile jest dzisiaj kanałów i jak mocna konkurencja jest w telewizji. A jednak udało nam się przyciągać przed telewizję ludzi i spotykaliśmy się z bardzo ciepłymi reakcjami.
Robert: To dla nas bardzo krzepiące. Ja np. od 5 lat robię zakupy w tym samym sklepie. Za ladą stoi taki starszy pan, siwy, z wąsem, który sprzedaje wędliny. Nigdy się do mnie nie odzywał. Do momentu, kiedy nie zaczęliśmy robić programu. Wtedy rozwiązał mu się język i zawsze kiedy robiłem u niego zakupy, pytał mnie o ostatni odcinek Paranienormalni Tonight. Oglądał, lubił i być ciekawy wszystkiego. Inny przykład: pani w okienku na stacji kolejowej zatrzymuje całą kolejkę i krzyczy do mnie, że robimy fenomenalny program. Takich sytuacji każdy z nas miał mnóstwo. To dla nas znaczy bardzo wiele.
Igor: Mamy oczywiście również wiernych hejterów. Ale to wiadomo, oni pojawiają się zawsze, kiedy tylko zaczyna się coś robić.
Robert: Nie ma się co obrażać na negatywne opinie. Adam Małysz jest tutaj najlepszym przykładem. Kiedy wygrywał był noszony na rękach, a kiedy powinęła mu się noga, to natychmiast pojawiały się komentarze, że właśnie się skończył. Z drugiej strony, w dobie internetu, trudno to całkowicie zignorować. Michała ostatnio poniosło.
Michał: Ktoś niedawno określił nas mianem "zidiociałych kretynów". Spytałem, czy pani, która to napisała, powiedziałaby nam to prosto w twarz i dlaczego nas wyzywa?
Robert: Nie powinieneś się angażować w takie sytuacje.
Igor: A ja myślę, że to jakieś osiągnięcie! Być "zidiociałym kretynem", to naprawdę coś! To oznaka tego, że już jakaś perfekcja została osiągnięta.
Michał: Chcę zresztą zaznaczyć, że pozdrowiłem serdecznie autorkę tego sformułowania.
Czyli należycie do tych, którzy śledzą komentarze na swój temat w sieci?
Michał: Nic innego nie robimy (śmiech). Trochę śledzimy, ale bez przesady. Teraz, kiedy narobiło się wokół nas trochę rabanu, trudno przymknąć oczy na wszystkie komentarze, bo sporo ich się pojawiło i chcąc, nie chcąc, trafiamy na nie przeglądając sieć. Ale jesteśmy już na tyle odporni, że przynajmniej krew się w nas nie gotuje. Kiedy czytam zgryźliwy komentarz, to sobie wyobrażam, że to mógł być 13-latek, wyrzucili go z pracy i musi się trochę wyżyć.
Igor: Czekaj, w liceum nie wyrzucają przecież z pracy.
Michał: Zaraz, zaraz, ale 13-latki nie chodzą do liceum. A wracając do hejterów: byli, są i będą. Ale jeśli mieliśmy stałą widownię i nie odpływali, to znaczy, że komuś się podobało.
Igor: To jest też tak, że na tle ogromnej serdeczności, z którą się spotykamy, hejterzy przypominają małe ujadające psiaki.
Robert: I nie odbierajmy im do tego prawa!
Igor: Nie no, przecież ja tego wcale nie chcę! Niech się rozwijają i rosną zdrowo!
No dobra, po tym jak się okazało, że wasz program nie będzie kontynuowany, fani stanęli za wami murem. A co z waszym kabaretowym środowiskiem? Było poklepywanie po ramieniu?
Michał: Parę SMS-ów z wyrazami wsparcia dostaliśmy od naszych kolegów - kabareciarzy.
Igor: Były też żartobliwe komentarze, że to dobrze, że nas ściągnęli, bo i tak nas nie lubili.
Michał: Obyło się bez zbiorowej histerii. Nie było głosów, że teraz robimy pikietę KOP - Komitet Obrony Paranienormalnych.
A jakie były kulisy decyzji o zdjęciu waszego programu? Kto was o tym poinformował i jak to się odbyło?
Michał: My dowiedzieliśmy się o tym od naszego producenta, a on się dowiedział od jeszcze kogoś innego, więc to się odbyło trochę drogą okrężną.
Robert: Wiedzieliśmy, że decyzje na górze odnośnie naszego programu będą zapadać lada dzień. Chwilę potem był telefon od naszego managera, że nie będzie kontynuacji. Nie dostaliśmy jednak uzasadnienia dla tej decyzji.
Maciej Chmiel, nowy dyrektor TVP2 powiedział potem, że chodziło o "nadreprezentację kabaretów w telewizji".
Igor: Jeśli jesteśmy "nadreprezentacją", to brzmi prawie jak komplement (śmiech).
Od polityki trzymacie się zazwyczaj z daleka, ale tym razem chyba polityka trochę zainteresowała się wami. Ale przechodząc do innego tematu. Nie mogę nie wykorzystać okazji i zasięgnąć u was języka odnośnie poczucia humoru u Polaków. Nie macie czasem wrażenia, że coś tu nie gra? Z jednej strony ponuractwo, a z drugiej przepełnione po brzegi sale na kabaretowych występach. Jak to sobie tłumaczycie?
Robert: Ja mam na to taką teorię, że chodzi o pogodę. Jak jest zimno i pada, to nikomu nie jest do śmiechu. Latem ludzie są bardziej radośni. To brzmi banalnie, ale niech ktoś powie, że jest inaczej! Do tego dochodzi jeszcze tzw. proza życia. Praca, użeranie się z szefem, dzieci trzeba odprowadzić do przedszkola, rachunki trzeba popłacić. I taką naszą rolą jest odciąganie ludzi od tej prozy. Ludzie po naszym występie podchodzą i mówią, że super było oderwać się od szarej rzeczywistości choćby na te dwie godziny.
Michał: To chyba głębszy problem. Kiedyś jak wsiadało się do pociągu, to nie mijało 5 minut i już cały przedział był rozgadany i okazji do śmiechu było więcej. Teraz siedzą z tymi nosami wetkniętymi w telefony i taka z nimi interakcja.
Robert: Pozwól Michał, że ci wytłumaczę: kiedyś nie było telefonów i tabletów.
Igor: Kiedyś zagadywało się nawet o pogodę. A dzisiaj wchodzi się w aplikację "pogoda" i już wszystko jasne. Zabrano nam okazję do małych pogaduszek.
Michał: Inaczej żyło się z sąsiadami, byliśmy bardziej otwarci. Wiem, że biadolę jak stary dziad...
Robert: Przecież jesteś starszym człowiekiem! Michał, nie nadążasz, więc ci pomogę: czasy się zmieniły! Kiedyś dzieci spotykały się na podwórku pod trzepakiem, a teraz...
Michał: Wiem, wiem, teraz jest "trzepak.pl".
Igor: Słyszałem, że teraz wypad na podwórko jest tylko za karę dla tych co nabroili.
A wracając do tego czy jesteśmy narodem smutasów?
Robert: E, nie, jesteśmy radosnym narodem i potrafimy się świetnie bawić.
Rafał: Zwłaszcza po wódce.
Igor: Mamy też trochę tak, że wykonując zawód komika widzimy na co dzień bardziej pogodne oblicze Polaków. Na występach same roześmiane twarze. Chociaż, jak się głębiej nad tym zastanowić, to nie jest łatwe do zdiagnozowania. Taki przykład: byłem w USA i jechałem w windzie z kobietą. Powiedziała mi "cześć". Pomyślałem, a co mi tam, nie znamy się, ale odpowiem jej. No więc mówię "część", a ona dalej: "masz ładne buty". No w tym momencie poczułem się nieswojo i nie miałem ochoty podejmować radosnej rozmowy moją łamaną angielszczyzną.
Michał: Myślę, że z Polakami to jest tak, że żeby pokazać radosne oblicze, potrzebują iskry, pretekstu. I my np. taką iskrą jesteśmy. Kiedy nas ktoś widzi i rozpoznaje, to często się rozpromienia, nawet jeśli wcześniej miał nos zwieszony na kwintę.
Robert: Dzisiaj spotkała nas właśnie taka sytuacja. Przyjeżdżamy do hotelu, idziemy do pokoju, rozpakowujemy się i nagle telefon. Odbieram, a tam ktoś łamaną polszczyzną zaczyna coś bełkotać. Myślałem, że to żart i przekazałem słuchawkę Michałowi.
Michał: To nie był żart. Okazało się, że to Chinka, która razem z mężem-Polakiem przebywała w tym samym hotelu. Nie dość, że Chinka, to nasza ogromna fanka. Kiedy się spotkaliśmy na chwilę, na widok Igora, którego kojarzyła doskonale z Mariolką, postacią z naszego kabaretu, prawie się rozpłakała. Co zabawniejsze, przyznała, że niewiele rozumie z naszych występów, ale i tak nas uwielbia.
Robert: I chyba mówiła prawdę, bo w telefonie miała nawet zdjęcie Kryspina, który również jest w naszym repertuarze ważną postacią.
Michał: Na koniec zaprosiła nas jeszcze do Chin.
Igor: Od razu nam się zaświeciły oczy. Co to by była za sensacja i przygoda, zrobić choćby tycią karierę w Chinach!
Można powiedzieć, że nieźli z was farciarze. Nie dość, że widzicie więcej radosnych Polaków niż przeciętny Kowalski, to jeszcze chyba możecie sobie na więcej pozwolić i nikt was z tego nie rozlicza.
Michał: To prawda. Nam wypada się wygłupiać, nawet na ulicy. A nawet więcej - oczekuje się tego od nas. Normalny człowiek, pracujący w biurze zostałby zaraz okrzyknięty głupkiem. My w takiej sytuacji słyszymy: ale ekscentryk, ale żartowniś!
A nie męczy was takie nieustanne oczekiwanie, żebyście sypali żartami jak z rękawa?
Igor: Generalnie nie, bo jesteśmy z zasady radośni. Ale bywa np. tak, że na chwilę się zamyślę, a ktoś już myśli, że coś mi dolega. Byłem niedawno na stacji benzynowej i próbowałem sobie przypomnieć przy kasie numer rejestracyjny mojego auta. Myślę i myślę i nagle odzywa się pani sprzedawczyni: dlaczego pan dzisiaj taki smutny?
Robert: Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że żąda się od nas pewnego rodzaju radości, również tak prywatnie. Wiadomo, że nie zawsze wstajemy prawą nogą, ale rozumiemy to oczekiwanie. Mamy nawet zawsze przygotowany zestaw żartów. Kiedy np. idziemy do sklepu, zazwyczaj mówimy, że to napad i żeby kasjerka nie uśmiechała się, tylko szybko pakowała pieniądze w papierowe torby.
Igor: Ja mam za to stały żarcik hotelowy. Co prawda nie każdy go rozumie, ale i tak opowiadam go bardzo często. Podchodzę do pani do recepcji i konspiracyjnym głosem pytam, czy w tym hotelu nocuje dzisiaj jeszcze ktoś sławny. Podkreślam słowo "jeszcze" (śmiech). Urządzamy nawet coś w rodzaju wyścigów i robimy zakłady typu: kto pierwszy rzuci dowcipem, ten głupi.
Michał: I zawsze znajdzie się spośród nas jakiś dureń, który podejmie wyzwanie.
Igor: To choroba zawodowa.
Jesteście już na scenie tyle lat, ale patrząc na was nie odnosi się wrażenia, że macie tego dość. Jak to możliwe, że nie wpadliście w szpony syndromu wypalenia zawodowego?
Igor: To jest trochę tak jak z żoną, którą ma się od dziesięciu lat. Mówi się do tej osoby: jak dobrze, że cię mam. No i trochę tak jest z tym kabaretem.
Michał: My się ze sobą też nie nudzimy, jesteśmy zgraną paczką przyjaciół. Ciągle wycinamy sobie numery. Raz np. chcieliśmy zrobić psikusa Igorowi. Wyszedł na chwilę z pokoju,to pomyśleliśmy, że rozbierzemy się do golasa. Jak pomyśleliśmy, tak zrobiliśmy, tylko,że Igor w tym czasie wpadł na identyczny pomysł.
Igor: Robiliśmy to na na trzeźwo!
Rafał: A pamiętacie jak chcieliśmy się nastraszyć? Mieliśmy wynajęte w hotelu dwa pokoje. Z jednego do drugiego można było dostać się werandą. No więc przechodzimy z Igorem z zamiarem wystraszenia kolegów, wchodzimy, a tam... ktoś inny. Dobrze, że się zorientowaliśmy i nie zdążyliśmy narobić rabanu.
A jak to jest z pomysłami na skecze, żarty? Patrząc na was na scenie można odnieść wrażenie, że przychodzi wam to bez większego trudu. A jaka jest prawda?
Igor: To wcale nie jest takie proste. Najszybciej do głowy przychodzą głupie pomysły i tzw. hardziory - czyli żarty spod kreski, ostrzejsze. My staramy się ten pierwszy sort dowcipów odcinać i zostawiać tylko fajne, radosne przesłanie. Mamy rozśmieszać, a nie ośmieszać i tego konsekwentnie się trzymamy.
Zresztą wasz kabaret słynie właśnie m.in. z tego, że nie ma tam mocnych sformułowań, wulgaryzmów czy mocno kontrowersyjnych tematów.
Robert: Taka "k****" jeśli znajdzie się w skeczu, musi mieć sens. Nie można rzucać wulgaryzmami tylko po to, żeby widz się śmiał, bo to droga na skróty.
Igor: Albo weźmy Mariolkę. To taka dosyć rozrywkowa dziewczyna, ale np. w żadnym skeczu nie poruszamy tematu jej życia seksualnego albo nie mówimy o używkach.
Robert: Pilnujemy bardzo takiej granicy, żeby coś nie stało się niesmaczne. Dzięki temu trafiamy do szerokiej widowni. Na naszym występie 70-letnia Pani, często sadza obok siebie młode wnuczki. I to jest fantastyczne.
Porozmawiajmy trochę o kuchni. Czy macie jakieś swoje małe rytuały przed występami na scenie? Coś, co sprawia, że trema jest mniej dojmująca.
Igor: Chyba prasowanie, nie?
Robert: Tak, chociaż mamy różne techniki. Ja nie lubię zagniotek, a Igor nie przykłada do tego wagi. Ale wszystkich chyba to prasowanie uspakaja i wycisza.
Michał: Wybitnie dziwnych rytuałów nie mamy.
Robert: Ja bym powiedział, że oswajamy garderobę. Bierzemy ze sobą w trasę jakieś przedmioty z domu i żeby poczuć się choć trochę jak u siebie, rozstawiamy je zawsze w nowym miejscu . Wożę np. ze sobą rodzinne zdjęcia w ramkach, zawsze jest jakiś głośniczek, sączy się specjalnie wyselekcjonowana muzyka, jest nasz ekspres do kawy. W moim przypadku dochodzi do tego jeszcze fryzura. Przyznaję się do małej manii. Po sto razy upewniam się, czy jest ok.
Michał: Jeśli ktoś mu przypadkiem np. zmierzwi włosy, to na jego twarzy rysuje się wtedy mops połączony z bokserem.
Igor: Czasami żartuję, że fryzura Roberta ma konto na Facebooku. W sumie to jest chyba nawet jakiś pomysł (śmiech).
Dobra, to na koniec cofnijmy się w czasie. Kiedy po raz pierwszy poczuliście, że macie potencjał na bycie komikami? Pierwszy żart, pierwsza sytuacja, która wywołała salwę śmiechu.
Robert: Ja to od dzieciaka czułem smykałkę sceniczną. Mali chłopcy marzą zazwyczaj o byciu strażakiem, policjantem, a ja sobie umyśliłem, że zostanę aktorem i to nie byle jakim, bo dramatycznym. I od małego, przy każdym spotkaniu rodzinnym brałem się do występów. Zawsze na tle pieca kaflowego. Odgrywałem tam scenki, śpiewałem, recytowałem, opowiadałem historyjki.
Michał: A ja pamiętam, że byłem kiedyś na koloniach. I tam był taki chłopak, który sypał żartami jak z rękawa, był duszą towarzystwa. Nazywałem go "mistrzem" i wtedy pomyślałem: "kurde, jak to fajnie być takim dowcipnisiem, bo wszyscy cię uwielbiają". Od tego czasu zacząłem tworzyć żarty. W szkole wolałem dostać nawet pałę i zażartować przy okazji niż odpowiedzieć dobrze i dostać wyższą ocenę. Podkładałem się, żeby klasa miała ubaw. Potem ewoluowałem i pomyślałem, że moją misją jest rozśmieszać ludzi jadących w autobusach. Odgrywałem tam rolę głupka i wywoływałem uśmiech. Chciałem też, żeby człowiek, którego rano rozbawiłem w autobusie wchodził potem do biura i mówił: "słuchajcie, nie wyobrażacie sobie, kogo dzisiaj spotkałem". Po cichu liczyłem na to, że uda mi się sprawić, żeby jego dzień wyglądał trochę inaczej. I tak to się właśnie zaczęło.
Igor: Ja też zacząłem w szkole. Robiłem takie małe przedstawienie. Podchodziłem do najmniejszego chłopca w klasie, prowokowałem go do takiej małej bójki. Szturchałem go lekko, on mi oddawał, a ja wtedy zaczynałem cwaniakować. Na końcu tego przedstawienia udaję, że płaczę i błagam, żeby mnie puścił. Wtedy podchodził do nas nasz wychowawca, nauczyciel języka rosyjskiego. Rozdzielał nas, a ktoś z klasy krzyczał: "proszę pana, to tylko takie żarty!". Wtedy z pełną powagą mówiłem: "Od żartu się zaczyna, a na płaczu się kończy". Takie miałem początki (śmiech).