Najważniejsza zasada brzmi: Jeśli to twój pierwszy raz, musisz tańczyć. Druga najważniejsza zasada brzmi: Jeśli to twój kolejny raz, musisz tańczyć. Wczoraj odbył się pierwszy globalny Lunch Beat – czyli godzina imprezy w czasie, kiedy zwykle, w przerwie na lunch, pochylamy się nad kawą i kanapką w lokalnej kafejce przy pracy. W piętnastu miastach świata, m.in. w Oslo, Edynburgu, Paryżu, Helsinkach, Porto i Berlinie, w samo południe, pracownicy korporacji, zamiast usadowić się przy stolikach, zrzucili marynarki i wyszli na parkiet.
Lunch Beat wymyśliła Molly Range, 28-letnia pracownica branży telekomunikacyjnej, jak sama siebie określa, pracoholiczka i tańcoholiczka. Zainspirował ją film „Fight Club” w reżyserii Davida Finchera – z niego zaczerpnęła ideę klubu z wyraźnie określonym regulaminem, zrzeszającego ludzi, którzy chcą uwolnić swoje ciało i umysł z okowów codziennej rutyny. Mordobicie zastąpiła tańcem, selekcję zaś demokratyczną otwartością na wszystkich pracujących, bez względu na wiek, płeć i zawód.
Miała nadzieję, że taka południowa rozgrzewka w przerwie od pracy zadziała lepiej niż lunchowe gnuśnienie nad kawałkiem gazety i snucie marzeń o weekendowym odpoczynku. Miała też dość, że słowa takie jak „beztroska” i „wspólnota” są nadużywane w reklamie i korporacyjnym żargonie, a nikt nie próbuje przełożyć ich na codzienną praktykę. W czerwcu 2010 roku utworzyła więc wydarzenie na Facebooku i zaprosiła swoich znajomych na tańce. Kupiła dwadzieścia wegetariańskich tortilli, kilkanaście butelek wody, pożyczyła sprzęt grający z pracy i w garażu pod swoim biurem zorganizowała spotkanie. Przyszło 14 osób, które szalały do swoich ulubionych kawałków. Po godzinie wyłączyła muzykę. I niemalże natychmiast musiała odpowiedzieć na pytanie: To kiedy znów tańczymy? Pomyślała chwilę i odpowiedziała: Za miesiąc. Jej szef nie miał nic przeciwko używaniu przestrzeni firmowych jako lokalizacji dla 60-minutowych, comiesięcznych dyskotek. Wręcz przeciwnie, wspomina Molly – uważał, że to supercool. Tańczyli więc regularnie. Wieść rozniosła się po mieście, napędzana przez portale społecznościowe.
Rok później podobne wydarzenia zaczęły odbywać się poza Sztokholmem, a w grudniu 2011 roku Molly Range została doceniona przez Shortcut, odpowiednik polskiego Goldenline dla młodych ludzi rozpoczynających kariery, i wymieniona na drugim miejscu listy najciekawszych krajowych przedsiębiorców.
Twórczyni Lunch Beat opracowała manifest, który funkcjonuje jako matryca dla kolejnych imprez na całym świecie. Wspomniane już dwie pierwsze zasady podkreślają, że jeśli decydujesz się na uczestnictwo w tym wydarzeniu, nie możesz podpierać ścian ani wykręcać się brakiem ruchowej koordynacji. Jeśli jesteś zmęczony – wybierz raczej kawiarnię z wygodną kanapą. Nie możesz rozmawiać o pracy. Każdy z obecnych może stać się twoim partnerem do tańca – nie wybrzydzaj. Lunch Beat zawsze trwa tylko godzinę i zawsze w czasie lunchu. Jeśli chcesz potańczyć przy śniadaniu, czy brunchu – załóż własny ruch. Impreza zapewnia ci jeden set Dj-ski i jeden posiłek na wynos lub na miejscu ( można jeść tańcząc). Wszyscy dostają wodę za darmo i w nieograniczonych ilościach. Nie możesz pić alkoholu ani przyjść pod wpływem narkotyków. Możesz zrobić swoje własne wydarzenie pod szyldem Lunch Beat, pod warunkiem, że będzie to przedsięwzięcie niekomercyjne, zostanie ogłoszone publicznie i zastosujesz się do wszystkich powyższych reguł.
Ilość imprez inspirowanych ideą przyrasta w astronomicznym tempie. W kwietniu doliczono się już 25 lokalnych, krajowych filii. Co miesiąc na Lunch Beat bawi się około 600 osób, a o wszystkich eventach powiadamia strona www.lunchbeat.com. Najbliższa impreza odbędzie się 4 czerwca w Belgii. Pierwszy belgijski Lunch Beat odbędzie się na dachu MAS, otwartego pół roku temu muzeum sztuki nowoczesnej w Antwerpii. Z widokiem na panoramę miasta tańczyć będzie 250 osób. Organizatorzy wydarzenia mówią to samo, co ich koledzy po fachu w innych krajach: „Chcemy przekazać wszystkim ciężko pracującym ludziom dobrą energię, żeby mieli siłę przetrwać w miejskiej dżungli. Żeby zapomnieli o swoich problemach, po prostu tańczyli i cieszyli się życiem w zdrowy i zabawny sposób”. Udzielają też rad tym, którzy chcieli by przenieść ideę Lunch Beat na własne podwórka: „Po prostu to zróbcie! Wiele osób pyta mnie, jakim cudem przekonałem miasto i muzeum, żeby zaangażowali się w tak błahe przedsięwzięcie. Szczerze mówiąc – po prostu im opowiedziałem, na czym polega Lunch Beat, a oni zakochali się w tym pomyśle”. Molly dopowiada: „Moim marzeniem jest, żeby w każdym mieście na świecie w czasie lunchu można było iść to klubu i potańczyć. Częścią mojego sukcesu jest to, że ta idea może zostać przechwycona przez każdego. Każdy może zorganizować to u siebie”. Może jej słowa zachęcą także polskich aktywistów – pora, żeby Warszawa trafiła na mapę obiadowych imprez.