Czy można wypowiedzieć wojnę tym, którzy mają zakusy na islamizację Europy, grozić imamom deportacją lub pozbawieniem wolności za głoszenie radykalnych haseł, zamknąć się na falę imigracji i wejść na wojenną ścieżkę z Angelą Merkel i przy tym wszystkim nie wpakować swojego kraju w międzynarodowe kłopoty? Gdyby to wszystko działo się gdzie indziej, prawdopodobnie osądzanoby ten kraj od czci i wiary. Jakimś cudem oskarżeń o ksenofobię i bezduszność udaje uniknąć się Austrii, której obecne władze w sprawie islamu i kryzysu migracyjnego poczynają sobie coraz ostrzej.
Europeizacja islamu zamiast islamizacji Austrii
Nie więcej niż 80 podań dziennie, ustalone własne limity dziennie i miesięczne - to reguły na jakich od lutego funkcjonuje pomoc imigrantom i uchodźcom w Austrii. Choć najbliżsi sojusznicy z Berlina naciskają prawie każdego dnia, rząd w Wiedniu twardo nie ustępuje i poinformował, że z czasem rozważy obniżenie dziennej liczby osób, które Austria jest w stanie u siebie przyjąć.
Zupełnie inaczej niż niemieckie władze Austriacy podeszli do działań poza granicami. Gdy Angela Merkel najpierw mówiła, że Niemcy zapraszają wszystkich potrzebujących, a później utwierdzała to wyliczeniami o planowanym odsetku imigrantów w 2020 roku, rząd kanclerza Wernera Faymanna rozsyła po Azji informacje mające zniechęcić mieszkańców tamtych rejonów świata do poszukiwania lepszego życia pod Alpami.
Austriacy dość otwarcie mówią, że przede wszystkim nie chcą u siebie Afgańczyków, których aktualnie najwięcej można spotkać na utartych migracyjnych ścieżkach przez Bałkany. Zdaniem rządu w Wiedniu, oni najmniej potrzebują europejskiej pomocy, bo panująca w ich ojczyźnie bieda nie jest powodem do masowych ucieczek, przed którymi wyjścia nie mają dotknięci okrutną wojną Syryjczycy.
Na zlecenie szefowej austriackiego resortu spraw wewnętrznych Johanny Mikl-Leitner w Kabulu i innych większych miastach Afganistanu od kilkunastu dni rozpowszechniane są ulotki i plakaty, z których potencjalni imigranci dowiadują się, że ich wycieczka do Austrii prawdopodobnie skończy się co najwyżej krótkim pobytem, a kto nie ma pomysłu na odnalezienie się na austriackim rynku pracy i nie szybko nie znajdzie tam zarobku, nie będzie miał najmniejszych szans na sprowadzenie rodziny.
- Musimy zmniejszyć napływ migrantów teraz. Chodzi o kwestię przetrwania dla Unii Europejskiej - tłumaczyła Mikl-Leitner podczas ostatniego spotkania poświęconego kryzysowi migracyjnemu w Brukseli. - Chodzi o jasny sygnał co do naszej woli w kwestii zmniejszenia napływu migrantów. Potrzebujemy go - wtórował jej szef austriackiej dyplomacji Sebastian Kurz.
Zero tolerancji, zero ksenofobii
Jasny sygnał, co do tego, na co są w stanie zgodzić się Austriacy najlepiej dają jednak ich organy ścigania i sądy, które bezwzględnie wzięły się za wykonywanie znowelizowanego niedawno prawa mającego "europeizować islam". Ten proces polega na niczym innym niż zastraszeniu najbardziej radykalnych muzułmanów. Tuż po wejściu przepisów w życie z St. Veit an der Gölsen wyrzucony do Turcji został pierwszy krewki imam, a lista jemu podobnych jest przygotowywana. Ruszył też przyciągający uwagę proces działających nad Dunajem rekruterów ISIS.
By dostać bilet w jedną stronę i kilka dni na opuszczenie Austrii muzułmańscy duchowni nie muszą jednak maczać palców w aż tak poważnym procederze. Według nowego prawa, powrót do ojczyzny lub trafienie za kraty grozi każdemu kto prowadzi w Austrii działalność związaną z nauczaniem islamu finansowaną przez podmioty zagraniczne lub robi to w języku innym niż niemiecki i nie korzysta niemieckiego przekładu Koranu.
W ten kontrowersyjny, ale jakże prosty sposób austriacki rząd pozbywa się problemu z alienującymi się organizacjami, które jak grzyby po deszczu powstawały przy meczetach, których wzniesienie sponsorowali na przykład darczyńcy z Arabii Saudyjskiej, lub innych państw funkcjonujących w oparciu o szariat. Część takich miejsc przybierało formę azjatyckich enklaw, do których właśnie lgnęli imigranci. Bo wiedzieli, że obracając się w tym środowisku, nie będą musieli wkładać żadnego wysiłku w naukę języka i nowych zwyczajów.
Austria alternatywą dla skrajności
Na wspomnianej brukselskiej konferencji zarówno Mikl-Letiner, jak i Kurz wskazywali, że jeśli obecne rządy nie wezmą się za obronę dotychczasowego kształtu Europy, to największym zagrożeniem dla Starego Kontynentu nie będą islamiści, a zrodzony w kontrze do tego wszystkiego nacjonalizm. Bo Wiedeń gra ostro, ale wcale nie kartami rozdawanymi przez skrajną prawicę.
Na przełomie stycznia i lutego Austria poinformowała, że uruchamia kontyngenty lotnicze, którymi odsyłać będzie tych, którym nie należy się prawo pobytu do ich ojczyzn w Azji i Afryce. Docelowo chcą się pozbyć tak nawet 50 tys. najbardziej kłopotliwych przybyszów. Jednocześnie kilka dni później poinformowano, że równie stanowcza Austria zamierza być wobec rodowitych Europejczyków, którzy nie respektują najważniejszych wartości Starego Kontynentu. I tak szykuje się proces lidera holenderskiej skrajnej prawicy Geerta Wildersa za jego antyislamskie i po prostu rasistowskie przemówienie, które wygłosił goszcząc na zjeździe austriackiej Freiheitliche Partei Österreichs.
Wiedeń nie odpuszcza też państwom Europy Wschodniej, które na kryzys migracyjny a priori odpowiedziały ksenofobią i z takiej pozycji ustawiły się jako obrońcy europejskich wartości. Choć na pierwszy rzut oka rząd Faymanna idzie tą samą drogą, co Viktor Orban, Robert Fico i Bohuslav Sobotka, to Austria właśnie poinformowała, że podejmie kroki zmierzające do tego, by Bruksela pozbawiła funduszy europejskich Węgrów, Słowaków i Czechów za odwrócenie się plecami do reszty Europy.
Choć ostatnie decyzje rządu w Wiedniu mogłyby skazać Austrię na ostracyzm, to umiejętne wyważenie ostrej walki z radykalnym islamem i niekontrolowanym napływem migrantów z solidarną grą na scenie europejskiej daje temu państwu szansę na mocne zaznaczenie swojej pozycji w zmieniającej się Europie. I zapewnienie sobie statusu strażnika europejskich wartości w każdym tego słowa znaczeniu. Bez uciekania w skrajności, czy śmieszność.