– Koleżanki? Oczywiście, że mi zazdroszczą – mówi pani Monika Tabaczyńska, kiedy pytam, jak reagują znajomi na wieść o tym, że jej mąż jest makijażystą. – Czasem tylko podczas zakupów muszę Olafa trochę stopować, bo zaczyna niepytany doradzać innym paniom – śmieje się. Z kolei chłopak Magdaleny Osiadłej, mechanika lotniczego, mimo że sam również pracuje przy samolotach, nieproszony rad nie daje, ale komplementy z tytułu dziewczyny, która potrafi postawić na nogi Boeinga 737, przyjmuje chętnie.
Pan Olaf Tabaczyński od 23 lat prowadzi Akademię Wizażystyki Maestro, z kolei pani Magda Osiadła od dwóch lat serwisuje samoloty w Międzynarodowym Porcie Lotniczym Katowice-Pyrzowice. Pomijając fakt, że zarówno makijaż, jak i mechanika zaczynają się na „m”, podobieństw pomiędzy ich profesjami doszukiwać się można najwyżej na siłę. Z drugiej strony to, że oboje odnaleźli się w zawodach zdominowanych przez jedną, w dodatku przeciwną płeć, wystarczy, aby nawiązała się nić porozumienia. Pytanie tylko, czy widok mężczyzny z paletą cieni w jednej i mascarą w drugiej ręce jest tak samo społecznie egzotyczny, jak kobiety przykręcającej fragment panelu do odrzutowca?
Parytety? Raczej przypadek
Pan Olaf nie jest w stanie precyzyjnie określić momentu, kiedy trafił do branży. – Takiego zawodu kiedyś nie było – tłumaczy. W związku z tym do wizażu wszedł drogą okrężną, prowadzącą przez wydział architektury wnętrz, wzornictwa przemysłowego i rysunku. – Mój wybór może wydawać się zaskakujący, z drugiej strony stanowi pewne kontinuum. Po nauce w liceum plastycznym skończyłem Akademię Sztuk Pięknych. To tam ukształtowała się moja wrażliwość, odczuwanie kolorów, tam nauczyłem się kontaktu z odbiorcą czy klientem. Długo byłem jednak przekonany, że pójdę w kierunku architektury, która była w tamtych czasach moim największym konikiem – wspomina. Z początkowo obranego kursu odrobinę zboczył, ale nie tak bardzo, jakby się mogło wydawać: – Lubię mówić, że zajmuję się „architekturą ludzi”, bo oprócz makijażu tworzę również całościowe stylizacje – tłumaczy.
Pierwsze oznaki tego, że zamiast wnętrz będzie projektował zewnętrza, i do tego ludzkie, pojawiły się już podczas studiów. – Punktem zwrotnym był moment, kiedy zacząłem projektować stroje i maski – stwierdza. Potem, jak sam skromnie mówi, „zrobił kilka wystaw sklepowych”. To wystarczyło – klienci sami zaczęli pytać o szerszy pakiet usług, w tym wizaż, a pan Olaf – połknął bakcyla.
Wybór zawodu w przypadku pani Magdy również był w pewnym sensie przypadkowy. – Skończyłam Wyższą Szkołę Oficerską Sił Powietrznych w Dęblinie. Marzyłam o tym, żeby zostać pilotem, ale się nie dostałam. Postanowiłam spróbować z mechaniką, choć przyznaję, że na początku kompletnie nic o tym zawodzie nie wiedziałam – wspomina.
Początki nie były łatwe, bo to, że kobieta zdecydowała się spróbować sił na kierunku zdominowanym przez mężczyzn, nie było zaskoczeniem tylko dla pani Magdy – koledzy też się dziwili i nie zamierzali tego ukrywać. – Oprócz mnie w grupie było jeszcze sześć dziewczyn, a na praktyki pojechałyśmy we trzy. Wtedy wielu panów chciało nas usilnie przekonać o tym, że nasza decyzja nie była do końca właściwa – wspomina, ale w jej głosie wcale nie słychać urazy: – Nie dałyśmy się – mówi z uśmiechem. – W szkole w ogóle było mało dziewczyn, więc z góry wiedziałyśmy, że panowie będą bronić swojego terenu i przekonywać nas, że jesteśmy do tej pracy za słabe. Usiłowali nas też „zagiąć” w kwestiach technicznych – zadawali dużo szczegółowych pytań. Pomogły silne charaktery i dobre przygotowanie merytoryczne – mówi pani Magda tak spokojnie, jakby budowa samolotu w skali trudności plasowała się gdzieś na poziomie roweru-składaka.
Wsparcie zależy od branży
Trzeba uczciwie przyznać, że praca na lotnisku rzeczywiście do łatwych nie należy, co w niewielkim stopniu może tłumaczyć sceptyczne podejście kolegów pani Magdy. W żadnym wypadku nie jest to konwencjonalny etat – z hangaru nie można wyjść po ośmiu godzinach i odreagować. „Zmiany” trwają nawet po... dwa tygodnie, podczas których cała ekipa razem na lotnisku pracuje, je i śpi.
I to, i sam fakt wykonywania pracy fizycznej sprawiły, że rodzina pani Magdy początkowo była, lekko mówiąc, zaniepokojona. – To prawda, rodzice byli w szoku: „Jak taka mała, drobna dziewczynka sobie poradzi?” – mówili. Teraz oczywiście są dumni. Mój brat się nawet chwali przed kolegami, że ma siostrę-mechanika – dodaje pani Magda.
W przypadku pana Olafa szybko okazało się, że od przypadkowych zleceń do pełnego profesjonalizmu droga jest krótka. Już na początku lat 90. miał na koncie tytuł mistrza Polski wizażu i stylizacji. W 95. na ścianie mógł już zawiesić podobny dyplom, tyle że z zawodów rangi międzynarodowej. I mimo że kariera kwitła, reakcje otoczenia bywały różne. Jak sam przyznaje, najdłużej do obranej przez niego specjalności przekonywała się rodzina. – Osoby najbliższe poradziły sobie najsłabiej. Przez lata zdążyli się przyzwyczaić do tego, że będę się rozwijał artystycznie we wcześniej zadeklarowanym kierunku, czyli architektury wnętrz, wzornictwa czy rysunku – takie były ich oczekiwania – tłumaczy dzisiejszy właściciel Akademii. – Nie mogę powiedzieć, że w moim domu rodzinnym nie królowały stereotypy. Owszem, były uprzedzenia, ale dzięki pasji i niezachwianej chęci rozwoju udało mi się je przezwyciężyć – dodaje.
Jego wybór z miejsca zaakceptowali natomiast przyjaciele, znajomi i, co ciekawe, branża. Na pytanie o parytety w świecie wizażu, pan Olaf odpowiada: – Jest wyśmienicie. W tej chwili udział mężczyzn w tym środowisku to 50/50, oczywiście patrząc z perspektywy międzynarodowej. U nas w kraju jesteśmy raczej rodzynkami, co ma też swoje plusy – stanowimy swego rodzaju magnes dla zleceniodawców – tłumaczy, dodając jednocześnie, że nigdy nie zdarzyło mu się dostrzec „krzywego” spojrzenia koleżanki po fachu ani usłyszeć komentarza w stylu: „No, no, ładny z niego chłopak, ale ciekawe, czy wie, jak się trzyma zalotkę”. A pani Magdzie się zdarzyło.
– Na początku koledzy z hangaru cały czas podchodzili i przyglądali się, jak trzymam wiertarkę czy nitownicę. Początki były więc ciężkie. Chłopcom w ogóle trudno przychodziło patrzenie, jak cokolwiek robię. Kiedy jednak się okazało, że daję radę, najpierw byli w szoku, a później... przywykli. Teraz traktują mnie normalnie, po kumpelsku. Zresztą nie tylko mnie, bo teraz jest nas więcej – mówi pani Magda, dodając że na zmianie w hangarze pracuje około 40 osób, z czego pięć to przeważnie kobiety. – Ogólnie jest nas dziesiątka. W tej kwestii sytuacja w Polsce bardzo się poprawiła – powstaje coraz więcej szkół mechanicznych, do których coraz chętniej zgłaszają się dziewczyny – mówi z satysfakcją i dodaje, że obecnie w hangarze wszyscy traktowani są po równo – mechanik to mechanik, nawet jak po godzinach wkłada spódnicę.
Silna kobieta, estetyczny mężczyzna – kwestia indywidualna
Wkupienie się w łaski „chłopaków z hangaru” wymaga silnego charakteru, ale tego można się nauczyć. Typowo kobiece czy męskie zawody taką łatkę otrzymały jednak nie tylko dlatego, że wpasowanie się w ich szeregi wymaga uporu. Wydawać by się mogło, że jednostka, której uda się przedostać do zawodowego świata zdominowanego przez płeć przeciwną, musi posiadać jakieś nadludzkie, a przynajmniej ponadgenderowe moce. Pan Olaf w pewnym sensie tę tezę potwierdza: – Kobiety częściej przebywają w sytuacjach, nazwijmy to, estetycznych, więc są bardziej wyczulone na piękno. Dodatkowo mają szersze spektrum widzenia kolorów – to fakt potwierdzony naukowo – tłumaczy, zaznaczając jednak, że świat wizażu ma wiele wspólnego ze światem sztuk pięknych, a w tym ostatnim męska reprezentacja jest przecież bardzo mocna. – Każda z płci potrafi docenić piękno. Męski punkt widzenia w tej kwestii jest jednak bardziej holistyczny – umiemy dostrzec całościowy obraz, co bardzo pomaga – przekonuje.
Specyfika pracy pani Magdy sugeruje z kolei, że szala predyspozycji powinna przechylać się tu w stronę siły i wytrzymałości fizycznej. Okazuje się jednak, że przewagę dziewczynom dają, dość niespodziewanie, ich mniejsze gabaryty: – Samoloty różnią się między sobą konstrukcją. Kobiety mają mniejsze ręce, więc czasem łatwiej nam dosięgnąć niektórych elementów, wejść w takie miejsca, w które panowie po prostu się nie mieszczą – mówi pani mechanik i dodaje, że nawet jeśli taka „słaba, mała kobietka” musi coś facetowi siłowo udowodnić, to „pary” jej nie zabraknie: – Kiedy nie da się odkręcić śruby, koledzy śmieją się, że to na pewno wina którejś z nas, bo dziewczyna zawsze dwa razy mocniej dokręca – mówi pół żartem, pół serio pani Magda. A może nawet trochę bardziej serio.