Tylko ostatnio ofiarami islamskiego ekstremizmu padły Bruksela i Paryż. Wcześniej krwawe żniwo dżihadyści zbierali w Londynie, Madrycie i innych europejskich miastach. Wydaje się, że na zachód od Polski nie ma już bezpiecznego od islamistów miejsca... Warto jednak zwrócić uwagę na fakt, iż terroryzmowi niezwykle skutecznie opierają się Niemcy. Choć to one najchętniej przyjmują imigrację z Bliskiego Wschodu i teoretycznie łatwo islamistom wtopić się tam w tłum, ani Berlin, ani żadne inne niemieckie miasto nie padły ofiarami świętej wojny w imię Allaha.
Po ostatnich zamachach w Brukseli jednym z najpopularniejszych "komentujących" je memów był ten przedstawiający przygnębioną kanclerz Niemiec Angelę Merkel i podpisany: "ten wyraz twarzy, gdy zrozumiałeś, że zniszczyłeś cały kontynent". Bo przecież większość z nas w masakrze na stacji metra Maelbeek i porcie lotniczym Zaventem od razu dostrzegła skutek wielkiej fali migracyjnej, która uderzyła w Europę po tym, gdy Merkel oznajmiła, że znajdzie bezpieczny dom dla każdego uchodźcy.
Obarczanie kanclerz Niemiec odpowiedzialnością za to, co wydarzyło się ostatnio w Brukseli i Paryżu popularne jest też wśród Belgów i Francuzów, którzy w ten sposób poprawiają sobie humor i oddalają świadomość własnych błędów. Ale jak to możliwe, że ofiarą islamskich terrorystów padło tyle europejskich stolic, ale nie Berlin? Kiedy patrzy się na statystyki zamachów w Europie, zdaje się to aż niewiarygodne, że w Niemczech zamachów z prawdziwego zdarzenia islamistom właściwie nie udało się dokonać.
Niemcy terroryzmu (prawie) nie znają
Jeden z niewielu wyjątków to atak Kosowianina Arida Uki na grupę amerykańskich żołnierzy na lotnisku we Frankfurcie, do którego doszło w 2011 roku. 21-letni wówczas napastnik zastrzelił dwóch Amerykanów i ciężko ranił dwóch innych. Od kiedy mowa o "islamizacji Europy", to najpoważniejszy atak o islamistycznym podłożu, jakiego dokonano za Odrą.
O którym mówi się jednak, że nie udało się go udaremnić głównie dlatego, iż Uka dżihadem zaraził się sam. Nie działał na zlecenie, ani w strukturach żadnej organizacji. Spece od przeciwdziałania terroryzmowi z Federalnego Urzędu Ochrony Konstytucji (Bundesamt für Verfassungsschutz, BfV) mieliby więc szansę przewidzieć to zagrożenie tylko wówczas, gdyby potrafili czytać w myślach.
Z inwigilacją tych, którzy działają w zorganizowanych komórkach Niemcom idzie znacznie lepiej. W statystykach zagrożeń terrorystycznych, którymi w ostatnich latach dotknięte były Niemcy objawy islamistycznego terroryzmu pojawiają się, ale głównie jako efekt udaremniania planowanych zamachów.
Najbardziej krwawe zajście z islamem w tle miało miejsce w 1972 roku i był nim pamiętny atak palestyńskiego Czarnego Września na igrzyska olimpijskie w Monachium, gdzie zginęło 17 osób. Inne większe zamachy to tymczasem dzieła radykałów z lewa i prawa niemieckiej sceny politycznej. Masakra, w której ginęłyby dziesiątki, a tym bardziej setki osób, w historii współczesnych Niemiec nigdy nie miała jednak miejsca.
Bezpieczne państwo to sprawne państwo
– Ratuje nas "Ordnung" – twierdzi politolog Tarik Richter. – W Niemczech wciąż przywiązuje się dużą wagę do prawa i do porządku. Czasy się zmieniają, ale są pewne sprawy, w których to pozostaje niezmienne. I przede wszystkim chodzi tu o funkcjonowanie państwa – ocenia w rozmowie z naTemat.
Zdaniem Richtera, w Niemczech nie byłoby to możliwe, bo ani przed laty Turkom, ani przybyszom z innych części muzułmańskiego świata, którzy trafili nad Łabę później, nie pozwolono na stworzenie hermetycznych społeczności.
– To prawda, że w Berlinie, a szczególnie Kolonii, są strefy opanowane przez mniejszość, które patrole policji omijają szerokim łukiem dopóki nie dzieje się nic strasznego. Ale bardziej ma to charakter gangsterski niż islamistyczny. Nie ma na to jednak powszechnej zgody, systemowego przyzwolenia. Nasze gabinety nie popełniają takich błędów, jakie są na sumieniu rządów Belgii, czy Francji – stwierdza nasz rozmówca.
Zbawienna laicyzacja?
Na inny aspekt wskazuje też socjolog Nils Zurawski. – Nie wiem, czy Niemcy robią coś lepiej – stwierdza w wywiadzie udzielonym po ostatnich zamachach serwisowi "Jetzt".Natychmiast zwraca jednak uwagę, że Niemcy mają znacznie bardziej otwartą debatę na temat polityki migracyjnej i asymilacyjnej niż wiele innych państw. – Dyskusja jest niezwykle kontrowersyjna, ale zawsze otwarta – podkreśla Zurawski.
Jego zdaniem, na korzyść Niemiec przemawia też fakt, iż sprawy religii od zawsze wzbudzają w tym kraju sceptycyzm, a islam nie jest z tego zwolniony. To prawdopodobnie jeden z bardzo istotnych czynników sprawiających, że obywatele Niemiec trudniej ulegają religijnej radykalizacji.
Czy jednak ten stan uda się utrzymać w przyszłości? Wiele zależy od tego, czy Niemcy będą w stanie skłonić do przyjęcia swojego stylu życia większość z tych, którzy przybyli w ostatnich miesiącach. Jeżeli pomoc uchodźcom i imigrantom skończy się na znalezieniu im stałych dachów nad głową i pozostawieniu samym sobie, za Odrą wkrótce mogą mięć ten sam problem, co Francuzi, Belgowie i inne nacje, które cieszyły się, że imigranci zamykają się w swoich gettach.
Alternatywą jest włożenie ogromnego wysiłku niemieckich instytucji państwowych i całego społeczeństwa w to, by przybysze z Azji i Afryki jak najlepiej odnaleźli się w nowej ojczyźnie. By mówili po niemiecku, byli atrakcyjni na rynku pracy i czuli się równi tym, którzy boga nazywają innym imieniem niż Allah lub w ogóle w niego nie wierzą. To będzie kosztowało Niemców miliardy euro i wiele nerwów. Ale tylko w ten sposób kupią sobie dalszy spokój.
Zwróć proszę uwagę, że najwięcej problemów z terrorystami ma Belgia, która od dekad chyli się ku rozpadowi i były okresy, gdy miesiącami nie można było stworzyć nowego rządu. Zajęci swoimi sporami Flamandowie i Walonowie odrzucili na margines spraw państwowych mniejszość muzułmańską. Nic więc dziwnego, że miejsce państwa belgijskiego w Brukseli zajęło to, co nazywamy Państwem Islamskim.