Nadmorskie miejscowości w Polsce nie muszą straszyć. Wielu Polaków ucieka za granicę, bo nie mogą patrzeć na paździerz, taniochę i budowlane eksperymenty, które stały się koszmarem polskich, przed laty pięknych - kurortów. Okazuje się, że jest miasto w Polsce, którego władze wypowiedziały walkę temu zjawisku. Buduje się albo ładnie, albo wcale.
To nie jest artykuł sponsorowany. Powstał, bo warto pisać o pięknych miejscach w Polsce i o ludziach, którzy nie godzą na robienie z nadmorskich miejscowości bazarów z chińskim badziewiem. To ważne zwłaszcza teraz, gdy wielu z nas zastanawia się, dokąd pojechać na urlop. Gdybym dziś miał szukać miejsca na wakacje, wybrałbym pewnie doinwestowaną Juratę, pełne bursztynów Darłówko lub właśnie Ustkę.
Ostatni raz byłem w Ustce jako nastolatek. Gdy piętnaście lat później wróciłem do tego miasta, z trudem je poznawałem. Nie ma już przaśnych, kolorowych tynków, które zamiast zdobić, szpecą polskie miasta. Niemal na każdym kroku widać za to charakterystyczne mury pruskie (szachulce), które przez dziesiątki lat mieszkańcy skutecznie ukrywali pod warstwą ocieplenia.
Jak to się stało, że Ustka tak wypiękniała? Ktoś po po prostu zadaje sobie trud, aby miasto było spójne. Tylko tyle, i aż tyle. Ustka przestała być "jedną z miejscowości" nad polskim morzem, a stała się wzorem do naśladowania.
Jak przed wojną
Władze wielu nadmorskich miejscowości idą na łatwiznę i nie zmieniają praktycznie nic. Klient i tak się znajdzie. Włodarze Ustki postanowili jednak zrobić coś, aby Polacy nie tylko przyjeżdżali, ale też wracali do miasta. Kilka lat temu rozpoczęła się wielka rewitalizacja miasta, której efekty są już bardziej niż dostrzegalne. Zostało jeszcze 10 z 40 budynków, które objęto planem rewitalizacji. To wystarczy, aby turysta mógł poczuć klimat miasta.
– W miejsca starych, przegniłych i rozpadających się chat rybackich budowane są nowe. Warunek jest jeden - muszą swoją architekturą nawiązywać do charakteru przedwojennej Ustki – mówi Jacek Cegła, rzecznik miasta.
Oryginalnych budynków, poza drobnymi wyjątkami i tak nie można było uratować - belki są zbyt zniszczone, przegniłe. Miasto musiało jednak się bronić, aby na ich miejscu nie powstały architektoniczne potworki.
Niektóre budynki udaje się uratować. Przykładem jest chata kapitana Haase przy ul. Czerwonych Kosynierów. Pochodzi z 1804 roku, a jego odtworzenie z oryginalnych materiałów, zgodnie ze sztuką przedwojenną kosztowało około 2 milionów złotych. Udało się to oczywiście dzięki pieniądzom unijnym.
Wbrew temu, co twierdzi Krystyna Pawłowicz, to świetny przykład na to, że Polska nie traci na obecności w Unii Europejskiej. Ustka mogłaby być symbolem zmian, która dzieli nas od Polski z lat 90-tych. To naprawdę przepaść.
Strefa wolna od tandety
W mieście panuje dziś specyficzny klimat. – Niektórzy porównują elementy naszego miasta do Bornholmu – zachwala rzecznik. Ale droga do tego nie była łatwa. Stare, gnijące, rybackie chatki zamieszkiwali ludzie, którzy często o nie nie dbali - były to domy komunalne.
Miasto zaproponowało im, aby wyprowadzili się do mieszkań w nowym budownictwie w innych częściach miasta. Często większych i o wyższym standardzie.
Na razie, przy promenadzie w Ustce można jeszcze gdzieniegdzie spotkać takie widoki. – Chcemy, aby takie "zabawki" zniknęły z promenady – zapewnia Jacek Cegła.
Budynki w zrewitalizowanej części miasta raczej nie nadają się do zamieszkania. Powstają w nich restauracje i kawiarnie, dzięki którym okolica ożywa.
Spacerując po Ustce natrafiłem na jedno z nowo powstałych miejsc - kawiarnię, którą od marca prowadzi Ania Redlińska. Kilka miesięcy temu przyjechała do Ustki na spacer. Jak mówi, szukała miejsca na otwarcie kawiarni, a miała do wyboru naprawdę wiele miejsc. Ale gdy zobaczyła to miasto, po prostu się w nim zakochała, a dziś nawet zastanawia się, czy tu nie zamieszkać.
– Wiele polskich miejscowości jest nastawionych na tani, szybki handel. Stragany powstają w ciągu jednego dnia z płyty OSB i szpecą przez cały sezon. Budki mają wszystkie kolory tęczy i nie ma jednego, spójnego wizerunku – mówi właścicielka kawiarni AniAni, której kawiarnia mieści się w jednym ze zrewitalizowanych budynków.
Wszystko wskazuje na to, że ten rok będzie rekordowy pod względem wyjazdów nad polskie morze. Wszystko przez zagrożenie terrorystyczne, które skutecznie odstrasza nas od wyjazdów za granicę. Pytanie tylko, czy władze nadmorskich miast i właściciele miejsc noclegowych wykorzystają to i powalczą, abyśmy wrócili nad polskie morze za rok.
Zmorą wielu nadmorskich miejscowości są jarmarki na promenadzie, pełne olbrzymich namiotów. My z tym walczymy. Nasza promenada już od tego roku będzie prawdziwym traktem spacerowym, dlatego że część handlową przenieśliśmy na pobliską ulicę. Nie chcemy tej wszechobecnej chińszczyzny, bo na to turyści narzekają.