Takich problemów, jak Polska w Unii Europejskiej, nie miał w zasadzie żaden kraj. Po wielkim rozszerzeniu wspólnoty i zmianach europejskich traktatów w największe tarapaty wpadły jedynie Węgry. Wtedy Bruksela również zareagowała na kontrowersyjne zmiany w demokratycznym ustroju, ale skończyło się właściwie na ostrej wymianie zdań z Budapesztem. Objęcie sankcjami nigdy Węgrom nie groziło. Dlaczego więc UE tak ostro traktuje dziś Polaków?
Węgrzy bezkarni, Polacy ukarani
Kiedy w 2010 roku Viktor Orbán po ośmioletniej przerwie wrócił wreszcie na fotel premiera Węgier, a Fidesz otrzymał poparcie umożliwiające całkowite przejęcie państwa, zabrano się w Budapeszcie za szereg zmian podobnych do tych, których świadkami jesteśmy dziś w Polsce.
Orbánowi udało się pójść nawet dalej. Nie tylko rozmontował sądownictwo konstytucyjne, ale i całkowicie podporządkował swojej partii bank centralny i zmienił ordynację wyborczą tak, by w przyszłości trudno było odebrać mu władzę. Uzależnione od władzy zostały także media, a organy odpowiedzialne za ochronę danych osobowych osłabiono. Cały ten układ Orbán mógł utrwalać dzięki gruntownie znowelizowanej konstytucji.
To Unii Europejskiej nie mogło się zbytnio spodobać. Już w 2011 roku w Brukseli poinformowano, że "w wyniku szeregu obaw wyrażonych przez Radę Europy, posłów do Parlamentu Europejskiego i inne instytucje, Komisja Europejska zobowiązała się do uważnego obserwowania rozwoju sytuacji na Węgrzech". Powody było podobne, jak te, które wywołują teraz kłopoty Polski. Wizyta Komisji Weneckiej zakończona negatywną opinią, debaty o stanie demokracji w PE i nadszarpnięte nerwy unijnych komisarzy.
W styczniu 2012 roku konflikt Budapesztu z Brukselą eskalował. Komisja Europejska zdecydowała wówczas o wszczęciu przeciwko Węgrom przyspieszonego postępowania w sprawie uchybienia zobowiązaniom państwa członkowskiego. Czy przypominacie sobie, by Węgrzy musieli obawiać się wtedy bolesnych konsekwencji postępowania ich rządu ? Nic takiego nie miało miejsca. Rząd Viktora Orbána przez kilka miesięcy prowadził ostrą wymianę zdań z KE, ale poważniejszych gróźb pod adresem Budapesztu nie podnoszono.
Tym bardziej nikt nie pozwolił, by w Brukseli zaczęto naprawdę działać. O tym, że Węgry skończą gorzej niż niegdyś Austria, którą przez rok bojkotowano w Unii Europejskiej za wprowadzenie do rządu polityków nacjonalistycznej FPÖ, najczęściej mówiła tylko węgierska opozycja.
Jak Orbán to zrobił?!
Ostatecznie sprawa przycichła, bo Fidesz w kilku ważnych kwestiach zdecydował się Unii ustąpić. Przede wszystkim, węgierski rząd zaakceptował opinie Komisji Weneckiej i wycofał się z zakwestionowanych przez nią rozwiązań. Po drugie, Viktor Orbán w najbardziej gorącym okresie bywał osobiście w Brukseli co kilka tygodni. W przeciwieństwie do polityków Prawa i Sprawiedliwości, miał tam jednak czego szukać. I to główny powód, przez który Polska została potraktowana znacznie ostrzej niż Węgry, którym o wiele więcej kontrowersyjnych ruchów się upiekło.
PiS prawie 1:1 kopiuje węgierskie rozwiązania, ale robi to z pozycji znacznie słabszej niż Fidesz. Główna różnica między partiami rządzącymi w Polsce i na Węgrzech to zaplecze sojuszników. Wytrzymałość nerwową UE Viktor Orbán testował bowiem jako członek najpotężniejszej europejskiej koalicji. Fidesz od 2000 roku jest członkiem chadeckiej międzynarodówki - Europejskiej Partii Ludowej (EPP).
Czyli na co dzień gra w tej samej drużynie, co kanclerz Niemiec Angela Merkel, przewodniczący Rady Europejskiej Donald Tusk i szef KE Jean-Claude Juncker. Kiedy zaczęto kombinować z węgierską demokracją, EPP była w jeszcze lepszym położeniu, bo na czele PE miała Jerzego Buzka, a prezydentem kluczowej w UE Francji był Nicolas Sarkozy. To, by instytucje europejskie zbytnio nie gorączkowały się w sprawie Węgier, Viktor Orbán mógł więc załatwić we własnym gronie. Może nie w gronie tak dobrych przyjaciół, jak Jarosław Kaczyński, ale bardzo wpływowych ludzi, których łączą wspólne interesy.
Marginalizacja nie pomaga
PiS na to samo wyzwanie rzucił się mając o wiele słabszą pozycję. Na arenie międzynarodowej partia Jarosława Kaczyńskiego występuje bowiem jako członek Sojuszu Europejskich Konserwatystów i Reformatorów (AECR). Formacji niezbyt wpływowej, która w PE ma jedynie 74 przedstawicieli.
Oprócz PiS jej jedynymi naprawdę wpływowymi członkami są brytyjska Partia Konserwatywna i turecka AKP. Jeżeli dojdzie do tzw. Brexitu, za kilka miesięcy torysów jednak zabraknie, a poza Turkami pozostali członkowie AECR to głównie marginalne formacje z byłego bloku wschodniego. Wśród tych sojuszników Jarosława Kaczyńskiego w Europie nie ma nikogo, kto ma realny wpływ na to, jak działają instytucje europejskie.
I to główne źródło problemów, które mogą doprowadzić do tego, że Polacy stracą prawo głosu w Radzie Europejskiej, a może i zamrożone zostaną dla naszego kraju fundusze europejskie. Politycy PiS zachowują się dziś tak, jakby Unia nie mogła nic im zrobić, bo w kluczowym etapie uruchomionej wobec Polski procedury konieczna jest jednomyślność Rady. Uspokajać ma fakt, że Viktor Orbán głośno powiedział, że za sankcjami wobec Polski nigdy nie zagłosuje, a między wierszami przebąkują o tym także Czesi i Słowacy.
Takim sojusznikom nie ufaj...
Realpolitik może wyglądać jedna zupełnie inaczej. Tak, jak wówczas, gdy Komisja Europejska dopiero rozważała zastosowanie procedury monitorowania praworządności, a reprezentujący w niej Węgry komisarz Tibor Navracsics ani słowem nie bronił Polski. Różnica między obiadami Jarosława Kaczyńskiego i Viktora Orbána w "Zielonej Owieczce" a wieloletnim sojuszem Fideszu z rządzącymi Europą chadekami może sprawić, że podobnie będzie, gdy w Brukseli zagłosują w sprawie stwierdzenia poważnego i stałego naruszenie przez Polskę głównych wartości UE.
Owszem, Orbán obiecał przy świadkach, że za sankcjami wobec Polski nie zagłosuje, ale pierwsze z ewentualnych głosowań Rady wcale nie będzie tego dotyczyło. Jednomyślność jest wymagana jedynie do tego, by przyznać, że jest problem i dać danemu państwu ostateczną szansę na ego rozwiązanie. Węgry i pozostałe kraje Grupy Wyszehradzkiej mogą więc zachować niczym stary rabin. Czyli głosować jednomyślnie z Zachodem, stwierdzając zarazem, że w kolejnym etapie nie poprą pomysłu ukarania Polski.
Tyle, że wówczas głosy małych i słabych państw nie będą już potrzebne. O zawieszeniu państwa członkowskiego w niektórych prawach, łącznie z prawem do głosowania w Radzie, decyduje się już większością kwalifikowaną. Czyli taką, gdy za daną decyzją za głosuje 55 proc. państw reprezentujących 65 proc. ludności UE. Wystarczy więc, że stanowcze ukaranie Polski poprą największe państwa tzw. starej Unii.