– Nie mam dzieci – takim wyznaniem planowałam rozpocząć rozmowę z Leszkiem Talką.
Liczyłam, że informacja o braku doświadczenia na polu wychowawczym pozwoli bezkarnie zadawać pytania z kategorii: „Jak żyć?” i – co ważniejsze – oczekiwać sensownych odpowiedzi. Niestety, strategia poległa na całej linii. A nawet dwóch.
Z lektury felietonów publikowanych na łamach miesięcznika „Dziecko" i książek byłego dziennikarza „Gazety Wyborczej” (polecam „Dziecko dla początkujących”) wynika bowiem niezbicie, że istoty rodzicielstwa w kilku uniwersalnych zasadach nie byłby w stanie zamknąć nawet Paulo Coelho. Drugi wniosek, jaki z Talkowych anegdot płynie, jest taki, że na rodzicielstwo nikt nigdy nie był i nie będzie przygotowany – niezależnie od liczby przeczytanych książek i przewiniętych „ekranów” w internecie. Pocieszające? No nie wiem. Dzwonię.
– Wie Pan, bo ja to nie mam dzieci… – zaczynam mimo wszystko, ale już nie po to, żeby wymusić uniwersalne mądrości. Raczej po to, żeby wydębić kilka słów otuchy od człowieka, który kilkanaście lat temu zadawał sobie pytanie: „Jakim cudem ludzkość nie wymarła, jeśli tyle wysiłku trzeba włożyć w wychowanie dziecka?”. Może już wie?
– Niestety, z perspektywy czasu sądzę, że wychowanie dzieci to jeszcze większa ekwilibrystyka, niż na początku sądziłem.
Nie pomaga Pan.
Niestety. Myślę, że podejmując decyzję o dziecku, w ogóle nie zdawaliśmy sobie sprawy, że jego pojawienie zmieni cały nasz świat. Poza tym nie wiedzieliśmy, że ten świat zmienił się już wcześniej, tylko my, jako dorośli jeszcze wcześniej tego nie zauważyliśmy. Wychowywaliśmy się w świecie, w którym nasi rodzice pracowali znacznie mniej. Mój tata, weterynarz, miewał, owszem, nocne dyżury. Zwykle jednak wracał do domu o 15 czy 16. Mama z kolei prowadziła dom, co oczywiście również jest pracą, ale z perspektywy dziecka zawsze była na miejscu, żeby zrobić kanapkę, naprawić rower. W gotowości była też babcia.
Poza tym wychodziło się na podwórko. W zasadzie, jak miliony innych dzieci, to właśnie tam się wychowywałem, oczywiście pod czujnym okiem mamy, babci i taty, ale i bez ich specjalnego udziału. Po prostu od czasu do czasu dostarczali kanapki lub czyste ubranie.
Na moim podwórku zrzucali przez okno.
Właśnie. Problem w tym, że to wszystko zniknęło. Kiedy z żoną zostaliśmy rodzicami okazało się, że babci na miejscu nie ma, podwórko zniknęło. W Warszawie ani w żadnym dużym mieście nie wypuści się już tak po prostu czteroletniego, czy nawet siedmioletniego, dziecka na ulicę.
Okazało się, że nie ma też grupy rówieśniczej, która stała obok trzepaka. Jesteśmy tylko my – rodzice. Nastąpiło brutalne zderzenie z rzeczywistością. Mamy dziecko, wyczerpującą pracę i kredyt. Nie mamy babci, podwórka, kolegów. Ba, w napiętych grafikach nie mamy właściwie dla tego dziecka miejsca.
Teraz zdradzi mi Pan sekret, jak rozciągnąć dobę?
Długo próbowaliśmy tej sztuki dokonać i, jak nietrudno się domyślić, nic z tego nie wyszło. Praca dzisiaj ma to do siebie, że nie kończy się w konkretnym momencie. Rzadko można ją pogodzić z porami snu dziecka czy dostosować do jego rytmu dobowego, który opiera się o pory karmienia, spacery, drzemki. Wiadomo, że ani w mediach, ani w biznesie, ani właściwie nigdzie nie ma możliwości, żeby sprawy na dwie godziny przestały się toczyć, bo akurat trzeba położyć dziecko spać.
Ale ktoś je kiedyś położyć musi, z przedszkola odebrać...
W związku z tym postanowiliśmy wyprowadzić się z Warszawy. Klamka zapadła, kiedy pojechaliśmy z moim czteroletnim wtedy synem na rowery. Przejechaliśmy kawał drogi – wzdłuż Wisły, Żoliborzem, Powiślem. W sumie z jakieś 12 kilometrów. Dla czterolatka – całkiem sporo. Kiedy wróciliśmy do domu, byłem już nieźle zmęczony. Mój syn natomiast odpoczął pół godziny przy bajce, a potem powiedział: „No, tata, to gdzie teraz jedziemy?”.
Wtedy pomyślałem, że nie wyrobię. W mieście musiałem być nie tylko tatą, ale babcią i dziadkiem, do tego całą grupą rówieśniczą i całym podwórkiem, bo mój syn uważał, że skoro już siedzę w domu, to cały dzień będę grał z nim w piłkę i robił inne fajne rzeczy. Wynieśliśmy się więc na wieś, gdzie mogę po prostu otworzyć drzwi i powiedzieć: „Leć na dwór i się pobaw”. W mieście nie potrafiłbym tak zrobić.
Jeśli więc nie mamy cholernie dobrych dziadków, gotowych na każde skinienie, żeby przylecieć i tym dzieckiem się zająć, musimy jako rodzice, wymyślić temu dziecku zawczasu jego świat, grupę rówieśniczą...
Kolegów i koleżanki można zastępować do czasu.
I na to są patenty. Bywają przyjaciółki, które umawiają się, że urodzą w podobnym terminie. Tym sposobem mamy cztery mamy z dziećmi w podobnym wieku. Jest to jakiś pomysł. Można sobie te dzieci nawzajem podrzucać, na przykład.
Taki manewr trzeba jednak dużo wcześniej zaplanować.
Nie mniej jednak to pokazuje, że ludzie już się powoli orientują, że tego „starego świata” brakuje, a to, czego każde dziecko zawsze najbardziej potrzebuje, to jest grupa kilkorga innych dzieci. Tej grupy i tego podwórka już jednak nie ma, a misja znalezienia zastępstwa spada na rodziców. My z żoną, jak się okazało, byliśmy w tej kwestii kompletne dętki, wcale o tym nie myśleliśmy.
Karygodny brak przezorności. Aż dziw, że mając do dyspozycji cały internet, udało się wam tej informacji nie znaleźć (śmiech).
Tego w ogóle w internecie nie piszą! Dlaczego? Nie mam pojęcia. Jest tona porad, jak zrobić kanapeczkę, żeby było zdrowo, czy jaką założyć czapeczkę, żeby się dziecko nie przegrzało – rzeczy, które tak naprawdę nie mają większego znaczenia.
Wszystkie te porady bardziej służą stresowaniu matek, bo czytając 15. artykuł o tym, jak zdrowo żywić dziecko, kiedy to dziecko odmawia jedzenia czegokolwiek innego niż parówki, matka automatycznie stwierdzi, że jest matką złą. A dzieci takie po prostu są. Mają etap jedzenia parówek i trzeba to przeczekać. Też tak miałem i nie umarłem.
Ja też. Ale nie dziwię się, że mamy w tym natłoku internetowych porad słabo się orientują. Karmić tym, nie tamtym, szczepić, nie szczepić. Jak te informacje przesiewać?
Problem w tym, że nie bardzo się da. W internecie z reguły nie znajdziemy specjalistów, ale ludzi, którzy mają przekonanie, przeważnie bardzo głębokie, że jest tak, a nie inaczej. Zamiast więc być rodzicem, stajemy się wyznawcą jakiegoś trendu.
Wydaje mi się, że taki natłok informacji raczej jednak szkodzi, bo kiedy człowiek naczyta się tyle bardzo sprzecznych informacji, musi w końcu albo uwierzyć jednej stronie i ignorować wszystkich innych, albo złapać doła, że nic w tym świecie nie jest pewne, a dziecku zaraz na pewno coś się stanie.
Bo przecież dziecko takie małe, delikatne…
Prawda jest taka, że dzieci są dość odporne i naprawdę bardzo trudno zrobić im krzywdę, zawijając w takie, a nie inne pieluszki albo dając takie, a nie inne jedzenie. Oczywiście nie mówimy tu o szaleńcach, którzy dzieci głodzą.
Mamy się nie dziwią, że tak aktywnie udziela się Pan w kwestiach wychowawczych?
Teraz już nie, ale kiedy pisałem pierwszą książkę, zdecydowanie tak było. Kiedyś obrazek ojca idącego gdzieś z małym dzieckiem był czymś niespotykanym. Wychodząc z moim synem na plac zabaw byłem tam właściwie jedynym facetem. Wzbudzałem żywe zaciekawienie wśród mam, które niemal pokazywały mnie sobie palcami. Podejrzewam, że ich mężowie potem musieli się nieźle nasłuchać: „Zobacz, jest jeden taki, co chodzi na plac zabaw, a ty co?”.
Mamy nie zamykały się w swoim gronie? Nie czuł się pan wykluczony?
Nie, nie. Podejrzewam, że uznawały mnie za bardzo ciekawego osobnika, chętnie ze mną rozmawiały. Przypominam sobie natomiast, że jeśli już spotykałem na spacerach innych ojców, to oni nie bardzo wiedzieli, co z tym dzieckiem robić. Mój syn, mając dwa lata, uwielbiał chodzić do zoo, więc często go tam zabierałem. Na ten pomysł wpadało zresztą wielu innych ojców. Tylko że będąc już na miejscu, ci tatusiowie siedzieli, trochę z takimi głupimi minami i, trzymając papierowe torebki, w których mieli piwo, rozglądali się dookoła, zerkając od czasu do czasu na zegarek. Pewnie mieli przykazane, żeby nie wracać wcześniej niż za trzy godziny.
Mój tata czytał książki.
Dzisiaj pewnie przeglądałby smartfona, choć trzeba powiedzieć, że postęp tutaj dokonał się ogromny. Dla ojców stało się już jasne, że dziecko to nie jest taki tłumoczek, którego trzeba przewietrzyć, a jak mu spadnie poziom zadowolenia to nakarmić, tylko żywy, fajny człowiek. Widać to na placach zabaw, ulicach – tatusiowie, spędzając czas z maluchem, świetnie się bawią. Nie jest to dla nich katorga, którą trzeba odbębnić, żeby dać żonie pół dnia wolnego.
Czyli trochę nam już bliżej do tej mentalnej Skandynawii?
W kwestiach związanych z pracą mamy pewnie jeszcze całkiem sporo do nadrobienia. W dobrym tonie jest, żeby mężczyzna na stanowisku miał w gabinecie ramkę ze zdjęciem dzieci i żony. Ale już gdyby miał do pracy te dzieci sprowadzić, bo na przykład są wakacje i trzeba dwa miesiące przeżyć bez przedszkola, rozłożyć w kącie matę, dać kredki, a potem zabrać ze sobą na lunch, to stałby się sensacją. Całe biuro z zaciekawieniem pielgrzymowałoby podziwiać. A w innych krajach takie rzeczy są normalne – dziecko do pracy bierze raz mama, a raz tata.
Jakoś jednak pomimo tego wiatru w oczy i atmosfery zatajania informacji udało się panu dzieci odchować. Im starsze, tym łatwiej?
To zależy pewnie i od dzieci, i od rodziców. Rzeczą trudną i bardzo delikatną, jest poluźnianie paska, na którym dzieci prowadzimy. Kiedy są bardzo małe, ten pasek, w trosce o ich zdrowie i życie nawet, trzymamy bardzo krótko – żeby nie ściągnęły sobie czegoś na głowę albo nie wpadły pod samochód. W miarę, jak rosną, pojawia się pytanie, jak szybko tę „smycz” luzować. Kiedy pozwolić na to, żeby pierwszy raz poszły same na spacer czy na imprezę, wsiadły do metra. Cały ten proces jest cudowny, choć z drugiej strony daje kolejny powód do zamartwiania się.
Syna łatwiej puścić tak w samopas, ale mam jeszcze córkę, dwunastoletnią, która również tej samodzielności pożąda. Oczywiście zapewnia, że jest duża i nic jej się nie stanie, ale ja oczywiście trochę się obawiam. Mimo to, muszę pozwolić na to, aby sama zaczęła poznawać świat. Myślę sobie, że w rodzicu toczy się wewnętrzna walka – z jednej strony najchętniej by to dziecko zamknął w domu. Z drugiej strony wie, że musi mu pozwolić z tego domu wyjść.
A świat taki zły i pełen przemocy, przynajmniej ten w telewizorze.
Media straszą trochę na wyrost – zajmują się głównie dostarczaniem złych wiadomości, bo żadne nie wyżyje z dostarczania dobrych informacji. Najgorsze, co możemy zrobić, to dziecko straszyć, mówiąc właśnie, że świat jest taki straszny i zły, więc najlepiej trzymać się blisko mamy i taty.
Namawianie do samodzielności jest niezbędne. Dziecko trzeba przygotować tak, żeby sobie w świecie poradziło. Tego rodzaju nauka jest, myślę, o wiele ważniejsza od tego, czego dziecko nauczy się w szkole. Mam wrażenie, że dzisiejsza szkoła to jakiś absurd. Nie pamiętam, kiedy moje dziecko nauczyło się tam czegoś przydatnego do życia.
Wiedza praktyczna o świecie – tego muszą uczyć rodzice?
Na to wychodzi. Oczywiście w różnych okolicznościach charakter tej nauki będzie inny. Pedofilów powinny bać się wszystkie dzieci. Ale ja na przykład mieszkam na wsi, przy lesie, w którym biegają dziki.
Zupełnie inny wymiar problemu.
No właśnie. Kiedy więc chodziliśmy z synem oglądać sobie te dziki, opowiadałem mu o tym, czego się na ich temat dowiedziałem z książek Wajraka. Syn się ich trochę obawiał, słusznie zresztą. Ustaliliśmy więc, że skoro chce wracać przez las sam, to jak zobaczy biegnące dziki, ma stanąć spokojnie i najlepiej na coś się wdrapać, na przykład na płot, i poczekać, aż sobie pójdą. Tak też robi, a jak wraca, to opowiada, jak to spotkał stado dzików, które się na niego popatrzyły, a on, siedząc na płocie, patrzył sobie na nie. Po pięciu minutach dziki sobie idą, a on złazi z płotu i wraca do domu.
Dobra metafora do przełożenia na prawdziwe życie.
Dokładnie. Nie ma co udawać, że w tym lesie, zwanym życiem, nie ma dzików, bo są. Nie ma też jednak co udawać, że nas od razu zabiją. Trzeba się nauczyć z nimi obchodzić, a w razie czego – wskoczyć na płot.