Nawet nie zauważyłem momentu, kiedy znalazłem się w przyszłości. Rzeczy, o których kilkanaście lat temu mogłem ledwie pomarzyć, już tu są. Pod koniec XX w. zaczytywałem się w powieściach science-fiction i grałem w gry role playing umieszczone w świecie cyberpunka - zupełnie niespodziewanie okazało się że ten świat już jest. Pojawił się nieoczekiwanie, nie zdążyłem się jeszcze zdziwić jego nadejściem.
Zacząłem pisać ten tekst gdzieś na polskiej autostradzie, korzystając z ważącego kilogram, stale podłączonego do globalnej sieci informatycznej laptopa. Wersję roboczą zapisywałem w tak zwanej chmurze - dostępnej z dowolnego miejsca świata infrastrukturze serwerów, z których Google pozwala korzystać mi za darmo. Mój drugi, miniaturowy komputer (dla niepoznaki zwany smartfonem) wypluwał co parę minut powiadomienia o tym, gdzie się znajdują i co właśnie robią moi znajomi. Z chmury odzywał się też do mnie kalendarz przypominający o nadchodzących spotkaniach: z konstruktorem interfejsu łączącego ludzki mózg z komputerem, z autorem gier polegających na machaniu rękami i nogami przed telewizorem i wideokonferencji z kilkoma rozrzuconymi po świecie osobami. Przejrzałem internetowe wizytówki moich rozmówców - ich doświadczenie zawodowe składało się tytułów i stanowisk, które nie istniały kiedy odpowiadałem moim rodzicom na pytania o to kim będę gdy dorosnę. Potem zamknąłem klapę laptopa i zająłem się graniem w smartfonowe strzelanie ptakami do świń.
Od kilku lat nie kupiłem papierowej gazety codziennej. Kiedyś to z nich czerpałem wiedzę o bieżących wydarzeniach. Mam gdzieś jeszcze na dnie szafy podpisany dziecięcym charakterem pisma segregator pełen wycinków z "Rzeczpospolitej" - mój prywatny zapis przebiegu operacji Pustynna Burza. Obok niego leży segregator z tekstami które - już jako student - opublikowałem w jednej z lokalnych mutacji "Gazety Wyborczej". Dziś jestem bombardowany powiadomieniami o tym, że moi znajomi "wycięli" z internetu coś interesującego i "przypięli" to na wirtualnych tablicach modnego serwisu Pinterest. Inny serwis - Reddit - dzięki głosom trzydziestu paru milionów jego użytkowników wciąż podsuwa mi najciekawsze treści z całego internetu: zdjęcia kotów ze śmiesznymi podpisami, informacje o SOPA/PIPA/ACTA/H.R.1981 (wyguglajcie to ostatnie, za parę dni powie o nim telewizja), tysiące świeżych linków do klikania, codziennie, bez przerwy. Facebook dostarcza mi z kolei strumienia linków przefiltrowanych przez moich znajomych - sztuka znajdowania ciekawych informacji to nagle to samo co umiejętność poznawania interesujących znajomych.
To niezwykle ciekawy moment w dziejach mediów. W XXI w. wyrośli konsumenci przyzwyczajeni do spożywania małych skrawków multimedialnych treści, pochodzących z różnych źródeł. Nieprawdopodobny jest rozrzut tematyczny tych materiałów - okazuje się że to co oferuje prasa (spektrum rozciągające się gdzieś pomiędzy "Detektywem" a "Tygodnikiem Powszechnym") to ledwie maleńki wycinek tego, co konsument chce dostawać na ekranie swojego komputera, tabletu, smartfona. Nie chce dostawać tego na papierze, o czym świadczą regularnie spadające nakłady gazet. Firmy zajmujące się zadrukowywaniem martwych drzew próbują przenosić swoje treści do innych kanałów, ale tam muszą mierzyć się z konkurencją w postaci Angry Birds, zdjęć kotów i facebookowych statusów. Czy wkrótce gazety zostaną - jak kombinuje Grzegorz Hajdarowicz - sformatowane do postaci tabletowych aplikacji? A może - jak chciałby Jeff Bezos - będziemy konsumować je w eleganckich czytnikach z cyfrowego papieru? Albo - to wizja bliska większości polskich wydawców, z Tomaszem Lisem włącznie - zastąpią je prowadzone przez profesjonalne redakcje portale? Czy też - jak wieszczył Krzysztof Kononowicz - niczego nie będzie?
Nikt chyba nie zna odpowiedzi na powyższe pytania. Jeśli za papierek lakmusowy przyjąć, to co trafia do mnie na co dzień - a zajmuję się ocenianiem projektów nowych biznesów internetowych - to najbliżej prawdy (a przynajmniej o polskim rynku) zdaje się być pan Krzysztof z Białegostoku. Projekty "kontentowe" (to brzydkie słowo to skrót na "związane z tworzeniem i publikowaniem treści") mają bardzo niepewną przyszłość. To zapewne przekleństwo tego, że jest nas - ludzi posługujących się językiem polskim - za mało. W nowej, postpapierowej rzeczywistości nie sposób w Polsce finansować procesu profesjonalnego tworzenia treści na poziomie, do którego przyzwyczaiła nas prasa przełomu XX i XXI w. W internecie reklama jest tańsza, a jej cena może być skorelowana ze skutecznością - coś, czego "stare media" nie mogą i nie chcą zaoferować swoim reklamodawcom. Płatne serwisy internetowe wciąż nie chcą się przyjąć - użytkownicy nie chcą kupować ich w całości, konsumują wycinki które nie wiadomo jak sensownie wycenić i pobrać za nie (mikro)opłatę. Próg opłacalności potrafią przebić projekty publikujące treści zupełnie różne od tych, które umieją tworzyć profesjonalne redakcje - wszyscy chyba znają kwejk.pl i jego liczne klony.
Patrząc racjonalnie na potencjał polskiego rynku jesteśmy za mali by utrzymało się tu "polskie Huffington Post". Ba, poprzednie zdanie będzie równie prawdziwe nawet gdy zamiast Polski podstawimy dowolny inny kraj (może oprócz USA, Chin i Indii). Chociaż w sumie to samo można powiedzieć o możliwości współegzystowania pięciu podobnych portali horyzontalnych (onet, wp, interia, gazeta, o2) czy czterech telewizji informacyjnych (tvn24, polsat news, superstacja, tvp info). Na dobrą sprawę nic nie wiemy o przyszłości nowych i starych mediów - taki już jest los obserwatora tkwiącego wewnątrz zjawiska, które nieporadnie próbuje zrozumieć i opisać. Wciąż nie mogę się nadziwić jak szybko przeskoczyliśmy z rzeczywistości nożyczek i segregatorów z wycinkami do świata touchscreenów i danych w chmurze! A za moment lata trzydzieste XXIw.!
Michał Olszewski - specjalista od mediów społecznościowych, w przeszłości pracował dla Gazety Wyborczej, Gazeta.pl i Allegro. Obecnie zawiaduje funduszem zalążkowym LMS Invest i współtworzy akcelerator startupów HugeThing.org. http://about.me/ols