
Poczułam się jak ksiądz, który poucza pary na naukach przedmałżeńskich – to główny powód, dla którego postanowiłam umówić się na wizytę do psychologa i psychiatry. Zawsze kiedy dyskusja schodziła na temat leków antydepresyjnych, kategorycznie stwierdzałam, że przepisuje się je zbyt łatwo, a nasze społeczeństwo zaczyna popadać w psychiczną hipochondrię. Rozmowę z przyjaciółką zastępujemy rozmową z psychologiem, a mając gorszy dzień, zakładamy różowe okulary Prozacu – bo to łatwiejsze. Powtarzając ten argument któryś raz uświadomiłam sobie, że tak naprawdę nie wiem, czy tak jest, bo sama nigdy u psychologa nie byłam. Nigdy nie musiałam też przyjąć recepty na antydepresant i zdecydować, czy chcę go łyknąć. Postanowiłam więc porzucić „celibat” i umówić się na dwie wizyty – do psychologa i do psychiatry.
Jeszcze kilka tygodni temu słysząc takie stwierdzenie, łuki brwiowe pewnie zaczęłyby mi uciekać pod grzywkę. Byłam przekonana, że jest modna. Palców rąk by mi zabrakło, gdybym miała liczyć ilu bliskich i mniej bliskich znajomych chodzi na terapię (rzadziej), wspomaga się “poprawiaczami nastroju” (częściej), czy stosuje obie te metody. I choć daleko mi do osoby, która stwierdziłaby, że psychologia to pseudonauka, zawsze jednak gdzieś z tyłu głowy miałam myśl: przecież wystarczy wziąć się w garść... O tym, że jest inaczej, doktor Feldman przekonywał mnie, za pomocą obrazowej metafory: - Umie Pani siłą woli wyleczyć sobie ząb? Depresja to taka sama choroba – tłumaczył. Wyczekałam więc moment, kiedy dopadł mnie dość duży spadek nastroju i umówiłam wizyty. Dokładnie tak, jak zrobiłabym w przypadku przeziębienia.
Siedząc w pustej poczekalni zdałam sobie sprawę, że nie mam pojęcia, czego się spodziewać. Nigdy w życiu nie byłam w takim miejscu. Nigdy wcześniej nie musiałam układać sobie w głowie, co powiem, kiedy padnie pytanie: “Co pani dolega?” bo zawsze wiedziałam - tu mnie łupie, tam mnie strzyka, to, co antybiotyk i tydzień zwolnienia? Znany scenariusz. Tu nie miałam gotowca, a osoba, która mnie przyjmowała - narzędzi ułatwiających rozpoznanie mojej ewentualnej choroby. Przecież stetoskopem słucha się bicia serca, a nie duszy.
Gabinet psychiatryczny wystrojem się nie różnił, sama wizyta - owszem. Przede wszystkim była krótsza. Psycholog cierpliwie znosił moje, czasem nieskładne, czasem zbyt emocjonalne wynurzenia przez godzinę. Psychiatra zaczął od bardzo konkretnych pytań: o przyjmowane leki, urazy głowy, choroby psychiczne w rodzinie, uzależnia w rodzinie, sytuację rodzinną, problemy - ze snem, jedzeniem, zmęczeniem… Lista była dość długa. W moim subiektywnym odczuciu - zbyt powierzchowna, choć oczywiście z braku porównania nie jestem w stanie obiektywnie tego ocenić. Moim odpowiedziom towarzyszyło również rytmiczne stukanie w klawisze komputera. Spotkanie zakończyło się mniej więcej po 30 minutach.
Wpada chyba zaznaczyć, że ani podczas pierwszej, ani drugiej wizyty nie zamierzałam wprowadzać moich konsultantów w błąd. Nie naciągałam faktów, ani nie udawałam. Mówiłam, jak jest – że przejmuję się pracą, że czasem trudno mi przez to od razu zasnąć, że niedawna przeprowadzka do zupełnie nowego miasta i konieczność rozpoczynania wielu rzeczy od nowa, różnie mi służy. Jedyne czego nie mówiłam to to, że w moim własnym odczuciu pomocy w postaci leków antydepresyjnych nie potrzebowałam. Z drugiej strony, z laryngologiem przepisującym lek na anginę raczej nie dyskutujemy. Swoimi wątpliwościami w tej kwestii podzieliłam się z Małgorzatą Budny, która „rozdawnictwo” leków komentuje następująco :
