Poczułam się jak ksiądz, który poucza pary na naukach przedmałżeńskich – to główny powód, dla którego postanowiłam umówić się na wizytę do psychologa i psychiatry. Zawsze kiedy dyskusja schodziła na temat leków antydepresyjnych, kategorycznie stwierdzałam, że przepisuje się je zbyt łatwo, a nasze społeczeństwo zaczyna popadać w psychiczną hipochondrię. Rozmowę z przyjaciółką zastępujemy rozmową z psychologiem, a mając gorszy dzień, zakładamy różowe okulary Prozacu – bo to łatwiejsze. Powtarzając ten argument któryś raz uświadomiłam sobie, że tak naprawdę nie wiem, czy tak jest, bo sama nigdy u psychologa nie byłam. Nigdy nie musiałam też przyjąć recepty na antydepresant i zdecydować, czy chcę go łyknąć. Postanowiłam więc porzucić „celibat” i umówić się na dwie wizyty – do psychologa i do psychiatry.
Nigdy nie miałam wrażenia, że moje otoczenie stygmatyzuje depresję, wręcz przeciwnie. Mówiło się i mówi na ten temat dużo, czasem wydawało mi się, że za dużo. Jasne, nie urwałam się z choinki i wiem, że na Warszawie świat się nie kończy. To że w stolicy więcej osób traktuje konsultację z psychologiem czy psychiatrą jak coś oczywistego, nie znaczy, że z takim światopoglądem łatwo żyje się na w mniejszym mieście czy na wsi, gdzie lęk przed „lekarzem od czubków” skutecznie powstrzymuje wielu chorych przed poszukiwaniem profesjonalnej pomocy. Ale miałam wrażenie, że w dużych miastach...
- ...depresja jest modna? - dokończył moją myśl doktor Michał Feldman z Centrum Terapii Dialog w Warszawie u którego postanowiłam swój pogląd zweryfikować (choć przez chwilę zastanawiałam się, czy zamiast z psychiatrą nie skontaktowałam się przypadkiem z jasnowidzem). - Byłabym szczęśliwa, gdyby moda na terapię istniała - na podobnie sformułowane pytanie odpowiedziała z kolei, pół żartem, pół serio, inna specjalistka - psycholog Małgorzaty Budny.
Jeszcze kilka tygodni temu słysząc takie stwierdzenie, łuki brwiowe pewnie zaczęłyby mi uciekać pod grzywkę. Byłam przekonana, że jest modna. Palców rąk by mi zabrakło, gdybym miała liczyć ilu bliskich i mniej bliskich znajomych chodzi na terapię (rzadziej), wspomaga się “poprawiaczami nastroju” (częściej), czy stosuje obie te metody. I choć daleko mi do osoby, która stwierdziłaby, że psychologia to pseudonauka, zawsze jednak gdzieś z tyłu głowy miałam myśl: przecież wystarczy wziąć się w garść... O tym, że jest inaczej, doktor Feldman przekonywał mnie, za pomocą obrazowej metafory: - Umie Pani siłą woli wyleczyć sobie ząb? Depresja to taka sama choroba – tłumaczył. Wyczekałam więc moment, kiedy dopadł mnie dość duży spadek nastroju i umówiłam wizyty. Dokładnie tak, jak zrobiłabym w przypadku przeziębienia.
Do psychologa łatwiej. Czyżby?
Siedząc w pustej poczekalni zdałam sobie sprawę, że nie mam pojęcia, czego się spodziewać. Nigdy w życiu nie byłam w takim miejscu. Nigdy wcześniej nie musiałam układać sobie w głowie, co powiem, kiedy padnie pytanie: “Co pani dolega?” bo zawsze wiedziałam - tu mnie łupie, tam mnie strzyka, to, co antybiotyk i tydzień zwolnienia? Znany scenariusz. Tu nie miałam gotowca, a osoba, która mnie przyjmowała - narzędzi ułatwiających rozpoznanie mojej ewentualnej choroby. Przecież stetoskopem słucha się bicia serca, a nie duszy.
Mój pakiet ubezpieczenia uprawnia mnie do jednej konsultacji psychologicznej i czterech psychiatrycznych w roku. Jeśli macie podobne szczęście, z umówieniem się na wizytę nie powinno być problemu. Jeśli nie, czas oczekiwania wydłuża się do kilku tygodni. Co najmniej. Celowo nie poszłam do prywatnego gabinetu z wygodnymi fotelami i podnóżkami. Skoro psycholog czy psychiatra to taki sam specjalista, jak laryngolog czy dentysta, na wizytę umawiam się w przychodni.
Wchodzę do gabinetu. Wystrój, w przeciwieństwie do charakteru wizyty, typowy dla każdej placówki pomocy medycznej: po prawej przeszklona szafka z ulotkową wystawką, na przeciwko mnie - drewniane krzesełka. I typowe lekarskie biurko - zarzucone notesikami i zastawione kalendarzykami z kolorowymi logotypami firm farmaceutycznych. Niby normalnie, ale kiedy wiercąc się na tym drewnianym krzesełku, słyszę: “To z czym pani do mnie przychodzi?”, poziom stresu sięga zenitu.
Jeśli myślicie, że konsultacja będzie wyglądała tak, jak na amerykańskich filmach to… tak właśnie jest. Przez godzinę rozmawiacie - starasz się odpowiadać na pytania psychologa, co w zasadzie nie jest łatwe, bo większość z nich, przynajmniej w moim przypadku, brzmiała: “Dlaczego tak uważasz?”. Starasz się w miarę logicznie uzasadnić swoje zachowania i wybory, ale słuchając samej siebie łapiesz się na tym, że być może nie są one tak zdroworozsądkowe, jak ci się wydawało. I być może o to właśnie chodzi.
Wychodząc z gabinetu zastanawiam się na ile jedna konsultacja, gwarantowana mi przez ubezpieczyciela, może być pomocna. Ja wyszłam z poleceniem zapisania się na aerobik (sport wyzwala endorfiny!) i delikatną sugestią dalszej terapii. Nic na siłę. Czy poczułam się lepiej? Nie wiem, ale szczera rozmowa skłania do zastanowienia się nad sobą - to na pewno.
O to, czy pojedyncze spotkanie z psychologiem ma sens, pytam Małgorzatę Budny, która na co dzień przyjmuje w Sensi Institute. - Tak. Niektórzy odczuwają dzięki temu ulgę. Pomaga sam fakt, że przez godzinę ktoś nas słucha. Nic nam nie zarzuca, nie ocenia, po prostu słucha - tłumaczy Małgorzata Budny. Na pytanie, czy terapia jest dla wszystkich, ku mojemu zdziwieniu odpowiada, że nie. - Terapia jest dla tych, którzy chcą. Są ludzie zadowoleni ze swoich małych trosk i dopóki nie zamierzają traktować terapii rozwojowo, nie ma potrzeby, żeby zagłębiali się w swoje dzieciństwo czy przesadnie analizowali swoje zachowania - tłumaczy.
Psychiatra to lekarz. Przepisuje leki. Czy to źle?
Gabinet psychiatryczny wystrojem się nie różnił, sama wizyta - owszem. Przede wszystkim była krótsza. Psycholog cierpliwie znosił moje, czasem nieskładne, czasem zbyt emocjonalne wynurzenia przez godzinę. Psychiatra zaczął od bardzo konkretnych pytań: o przyjmowane leki, urazy głowy, choroby psychiczne w rodzinie, uzależnia w rodzinie, sytuację rodzinną, problemy - ze snem, jedzeniem, zmęczeniem… Lista była dość długa. W moim subiektywnym odczuciu - zbyt powierzchowna, choć oczywiście z braku porównania nie jestem w stanie obiektywnie tego ocenić. Moim odpowiedziom towarzyszyło również rytmiczne stukanie w klawisze komputera. Spotkanie zakończyło się mniej więcej po 30 minutach.
Paradoksalnie, na identycznym co u psychologa krzesełku, u psychiatry wierciłam się jednak mniej. Gdybym miała w jednym zdaniu streścić swoje “wrażenia” po wizycie, brzmiałoby one: “Przychodzi baba do lekarza, a psychiatra... też lekarz”, bo wizyta w niczym nie odbiegała od tego, co zwykle dzieje się w lekarskich gabinetach - łącznie z wypisaniem recepty na koniec. I tu powinnam odtrąbić triumf: tak, to prawda, że idąc do psychiatry pewnie dostaniecie receptę na antydepresant - przynajmniej jeśli, tak jak ja, przychodzicie tylko z 'okresowym smutkiem i stresem'.
Nie powiem, że tak szybkie sięgnięcie po bloczek z receptami trochę mnie nie zaskoczyło. Lekarz, owszem, zasugerował, że farmaceutykom powinna towarzyszyć terapia, ale na pytanie czy jest niezbędna, odparł, że to indywidualna sprawa każdego pacjenta. Na koniec padło jednak zdanie, które do mojego czarno-białego osądu tej sytuacji wtrąciło szarość wątpliwości. - Skoro pani do mnie przyszła, to znaczy, że coś się dzieje, prawda?
Alkohol, ibuprom, antydepresant
Wpada chyba zaznaczyć, że ani podczas pierwszej, ani drugiej wizyty nie zamierzałam wprowadzać moich konsultantów w błąd. Nie naciągałam faktów, ani nie udawałam. Mówiłam, jak jest – że przejmuję się pracą, że czasem trudno mi przez to od razu zasnąć, że niedawna przeprowadzka do zupełnie nowego miasta i konieczność rozpoczynania wielu rzeczy od nowa, różnie mi służy. Jedyne czego nie mówiłam to to, że w moim własnym odczuciu pomocy w postaci leków antydepresyjnych nie potrzebowałam. Z drugiej strony, z laryngologiem przepisującym lek na anginę raczej nie dyskutujemy. Swoimi wątpliwościami w tej kwestii podzieliłam się z Małgorzatą Budny, która „rozdawnictwo” leków komentuje następująco :
- Na zaburzenia nastroju cierpi coraz więcej osób, a system nie nadąża. Do psychiatry umówić się jest znacznie łatwiej, niż na refundowaną terapię. I dlatego w pewnym sensie rozumiem takie postępowanie - tłumaczy Małgorzata Budny. - Jeśli koś, kto szuka pomocy u psychiatry i zostaje odesłany do psychologa, do którego ma czekać parę miesięcy, to rzeczywiście lepiej na ten czas pacjenta w jakiś sposób zabezpieczyć - dodaje.
Moimi obawami, co do zbyt pochopnego przepisywania leków podzieliłam się również z doktorem Michałem Feldmanem. - To, że ludzie chcą sobie ulżyć w gorszych chwilach nie jest żadną nowością. Jedyna różnica w tym, że pokolenie moich rodziców stosowało w tym celu alkohol. Czyli albo piliśmy, albo cierpieliśmy. Dzisiaj, na szczęście, ludzie chcą sobie radzić inaczej - twierdzi dr Feldman.
Jasne, produkowane pod nadzorem koncernów farmaceutycznych lekarstwa znacznie się od alkoholu różnią. Ale przecież i tak są uzależniające? - Nie są - zaprzecza kategorycznie dr Feldman. - Są bardzo bezpieczne. Leki antydepresyjne należą do najlepiej przebadanych - pod względem niepożądanych objawów, skutków ubocznych czy właśnie uzależnienia się - dodaje. Tę opinię potwierdza Małgorzata Budny: - Żartobliwie mówi się, że bardziej niebezpieczny jest ibuprofen, bo łatwiej można się nim zatruć, niż lekami o których mówimy - stwierdza.
Moją kolejną wątpliwość - brak nacisku na terapię, dr Feldman tłumaczy tym, że nie jest ona konieczna, zaznaczając, że oczywiście nie może wyrokować w odniesieniu do mojego przypadku. - Schorzenia psychiczne leczy się w różnoraki sposób. Przykładowo, leczenie anoreksji odbywa się jedynie za pomocą terapii. Nie ma leków, które byłyby tutaj skuteczne. Podobnie jest z fobiami izolowanymi, takimi jak arachnofobia. Tu również tylko terapia przynosi skutek - stwierdza.
Oboje moich rozmówców przekonuje, że o rewolucji jaką w USA wywołało pojawienie się Prozacu, w Polsce nie ma mowy. Kontrolne wizyty u specjalistów z dziedziny psychologii czy psychiatrii to ich zdaniem, ciągle margines, a lęk przed przyjmowaniem leków antydepresyjnych, jest bardziej powszechny, niż chęć łykania ich garściami. Wart podkreślenia jest również fakt, że leki antydepresyjne, czy przeciwlękowe nie zmieniają osobowości, jak sądzą niektórzy. Patrząc z własnej perspektywy, chyba nie mogę im nie przyznać racji - przecież sama na pierwszą w życiu wizytę poszłam przecież przed 30-stką.