Quentin Tarantino nigdy nie ma dość kontrowersji. Po przemieleniu przez popkulturową mieszankę dyskursu holokaustowego, teraz bierze się za historię amerykańskiego niewolnictwa. Może był rozczarowany, że za mało jeszcze dostał po głowie od historycznych i filmowych ortodoksów? Teraz na pewno prosi się o niezłe manto. Przy „Django Unchained” „Inglorious Basterds” mogą okazać się mdłe jak szkolna czytanka. Temat niewolnictwa jest w Stanach wciąż kwestią zapalną. A co dopiero, kiedy wplecie się go w miks spaghetti westernu, z kinem blacksploitation i gagami rodem z „Płonących siodeł” Mela Brooksa.
Klasyczną kompozycję gospel „Ain't no grave gonna hold my body down” poznałam jako fragment ścieżki dźwiękowej do „Czystej Krwi”. Wczoraj usłyszałam, jak otwiera trailer filmu Tarantino. Trudno o piosenkę, która lepiej oddaje ducha głębokiego południa. Napisał ją w 1934 roku Brat Claude Daniel Ely, znany jako „Gospel Ranger” z Appalachów. Muzyka i mistycyzm Claude'a wpływały na kolejne pokolenia amerykańskich muzyków. Jego piosenki nagrywał Elvis, któremu matka od małego puszczała płyty Ely'ego, a po nim coverował go także Johnny Cash. „Ain't No Grave” była ponoć ostatnią piosenką, jaką zdążył nagrać przed śmiercią. Ely miał także swój program radiowy, którego można było słuchać w całych południowych Stanach. Z równą pasją nauczał, co grał rockabillowe rytmy na gitarze, wyprzedzając fuzję rocka z soulem, która wybuchła wraz z rozkwitem kariery Arethy Franklin i Raya Charlesa.
Funky, funky
Trudno o lepszy kawałek na otwarcie tego trailera – przypomina o starym południu, podzielonym, rasistowskim, rozmodlonym i okrutnym, gdzie słucha się folku i gospel, ale także zapowiada nowe południe, które brzmienie tej religijnej piosenki zamieni na emancypacyjny hymn. Nie przypadkiem następne piosenki jakie słychać w trailerze to funkowe hity lat 70., które pokazują, że kultura Afroamrykanów stała się obszarem aspiracji białych, nie zaś obszarem dyskryminacji – stała się cool. Kiedy tytułowy niewolnik Django idzie w łańcuchach słyszymy więc gospel barda starego południa, kiedy spuszcza łomot swoim wrogom, słyszymy funk. "Dyktator" trendów. Sacha Baron Cohen znowu w akcji
Nowy gatunek
„Django Unchained” to wielki ukłon dla kina spod znaku blacksploitation. Ten nurt narodził się w Stanach w latach 70. Oryginalnie filmy te były kierowane tylko do czarnej widowni, ale bardzo szybko te podziały przestały mieć znaczenie. Ich ścieżka dźwiękowa to prawie zawsze funk ( i to taki lepszy – nie radiowy) oraz soul. Obsada składa się z głównie czarnoskórych. Bardzo często akcja dzieje się na Południu i dotyczy niewolnictwa i kwestii mieszania się ras.
Jednym z najbardziej znanych filmów gatunku jest „Shaft”( 1971), opowieść o macho-detektywie, złym policjancie w rodzaju czarnego brudnego Harry'ego, kobieciarza, dandysa odzianego w obcisłą czarną skórę. Django ma wiele z Shaftowej nonszalancji i niemalże kreskówkowego seksapilu. Najwięcej jednak zawdzięcza innemu bohaterowi gatunku: Boss Nigger to główna postać najbardziej znanego westernu blacksploitation.
Szef wszystkich szefów
Oto zarys fabuły w skrócie: Dwóch łowców nagród, Boss Nigger i Amos wjeżdżają do małego miasteczka na Dzikim Zachodzie w poszukiwaniu pewnego przestępcy. Kiedy orientują się, że w miasteczku nie ma szeryfa, Boos sam obejmuje to stanowisko, po tym jak udaje mu się przechytrzyć tchórzliwego białego majora. Film ten powstał w 1975 roku, w momencie szczytowej popularności ruchu Black Power –„nigger” w tytule nie ma waloru rasistowskiego, a raczej subwersywny. Co ciekawe, Fred Williamson, odtwórca roli Bossa, zagrał potem w filmie „Inglorious Bastards” z 1978 roku, który zainspirował niedawne tarantinowskie „Bękarty”.
Django zawsze powraca
Reżyser tego filmu, Ezno G. Castellari, zagrał w „Bękartach” rolę niemieckiego generała. Również nowy film Tarantino wiele zawdzięcza temu reżyserowi i jego spaghetti westernom. Enzo wyreżyserował bowiem jeden z kilkudziesięciu filmów dedykowanych postaci Django. Reżyserem, który powołał go do życia, jest jednak inny Włoch, Sergio Corbucci. W 1966 nakręcił western zatytułowany po prostu „Django”.
Django, w tej roli Franco Nero, jest włóczęgą. Ratuje młodą kobietę, Marię przed śmiercią niechybną z rąk Majora Jacksona, na którym Django chce się zemścić za zamordowanie swojej żony. Do lat 80. historia Django doczekała się ponad 30 sequeli.
Sequel Tarantino jest jednak przewrotny. Django w wersji Tarantino jest czarny i gra go Jamie Foxx znany głównie z roli Raya Charlesa. Podobnie jak w przypadku „Inglorious Basterds”, także i tym razem w produkcji Tarantino pojawia się osoba związana z filmem, który go zainspirował. W trailerze Franco Nero jest tajemniczym nieznajomym, któremu przedstawia się Jamie jako Django.
Nie tak słodko w Krainie Cukierków
Jego historia tym razem brzmi tak. Mamy niewolnika, którego z łańcuchów ratuje łowca nagród, niemieckiego pochodzenia, Dr. King Schultz. Schultz jest na tropie zabójczych braci Brittle i tylko Django może mu pomóc ich dopaść. Shultz obiecuje, że uwolni go, jak tylko złapią braci, martwych lub żywych. I owszem – uwalnia, ale zostają razem i odtąd wspólnie polują na przestępców. Django jest jednak skoncentrowany na jednym celu: znaleźć i uwolnić Brunhildę ( mrugnięcie okiem w stronę mitologii stereotypowo przypisywanych rasowo), swoją żonę, którą dawno temu utracił w niewolniczych transakcjach.
Okazuje się, że przetrzymuje ją potężny lokalny włodarz, Calvin Candie, właściciel Candyland, niesławnej plantacji, specjalizującej się w okrutnym traktowaniu niewolników. Dr. Shultza zagra znany z roli równie komicznego, co demonicznego SS-mana z „Bękartów”, Christopher Waltz. Leonardo DiCaprio wystąpi zaś jako zły biały sadysta, rozkochany w kulturze francuskiej ( jak każdy dobrze urodzony Południowiec powinien).
Tarantino musi jednak się pilnować. Niewolnictwo to temat wciąż w Ameryce dotkliwy, a kino w większości przypadków dotychczas podchodziło do niego z patosem i zadęciem, które miało działać jak poduszka powietrzna dla politycznej poprawności. Tarantino preferuje jazdę bez trzymanki i na pewno po tej przejażdżce polityczna poprawność wyjdzie pogruchotana.
Jak pokazuje kariera Tarantino, im bardziej jednak ryzykownie i niebezpiecznie, tym genialniejsze okazują się jego reżyserskie rozwiązania. Na pewno nigdy nie myli się w obsadzie aktorskiej i już widać, że tym razem Leonardo DiCaprio się rozluźnił, kariera Foxxa może znowu się rozkręci, a Waltz świetnie parodiuje swoją rolę z Bękartów.
Być może Spike Lee znów powie, że Quentin nadużywa słowa na „n”, a inni dopowiedzą, że jest żałosnym black-wannabe, ale już można stwierdzić, że na pewno będzie to kolejny film, który udowodni, że pastisz, kicz i popkulturowe cudzysłowy są bardziej wyzwalające i rewizjonistyczne niż nadęte, pisane na klęczkach ramoty, która nie trafiają ani do serca, ani do głowy, ani między nogi. Byle do świąt.