Najlepiej zarabia się odchodząc z pracy - prawdziwość tego biznesowego powiedzonka sprawdził Jacek Krawiec, były szef Orlenu. W ciągu siedmiu lat jego wynagrodzenie wynosiło około 2-3 mln zł. Po przejęciu władzy przez PiS i wymuszonej dymisji Orlen musiał wypłacić prezesowi 6,5 mln złotych "na do widzenia".
Premia za zwolnienie z pracy Jacka Krawca wyniosła więc 125 procent, zauważają eksperci portalu Wynagrodzenia.pl. A to z powodu odprawy oraz umowy o zakazie konkurencji, które wiążą się z wypłatą dodatkowych 3,4 mln zł. – Wielu członków zarządów zostało odwołanych z pełnienia swoich funkcji w związku ze zmianami politycznymi w naszym kraju. Prawie wszystkie osoby, które zostały odwołane z pełnienia swojej funkcji w grudniu 2015 roku otrzymały wynagrodzenie wyższe niż to otrzymane rok wcześniej - oceniają eksperci.
Na przykład Mariusz Zawisza, szef PGNiG "normalnie" zarabiał 1,91 mln rocznie. Po odwołaniu otrzymał 2,8 mln zł. Wynagrodzenie Krzysztofa Zamasza, prezesa energetycznej spółki Enea sięgało 1,9 mln złotych. Po odwołaniu w grudniu 2015 roku wypłacono mu 3 mln zł. Premia za pożegnanie ze stanowiskiem Artura Lebiedzińskiego szefa Polskiego Holdingu Nieruchomości wyniosła 19 procent - ten jednak nie zarobił milionów, a tylko 623 tysiące zł.
Oto koszty dobrej zmiany w spółkach skarbu państwa. Teraz wiadomo dlaczego posłowie PiS tak szybko pracowali nad ustawą wprowadzającą 70 procentowy podatek od odpraw prezesów. A potem senatorowie podpierając oczy zapałkami, w grudniowa noc, tuż przed wigilią, podnosili ręce za niewprowadzaniem żadnych poprawek. Ustawa weszła w życie w styczniu 2016 roku i miała chronić spółki przed wypłatami wysokich odpraw - nazywanych w żargonie prezesów złotym parasolem. Kolejne dymisje były w kolejce. Gdyby ekipa dobrej zmiany chciała wymieniać wszystkich prezesów dużych kontrolowanych przez Skarb Państwa spółek, te musiałyby wysupłać miliony złotych na pozbycie się balastu poprzedników.
70 procent podatku da się obejść
Ale teraz najlepsze. Czy nadzwyczajne tempo pracy, czy też gorący zapał amatorów dobrej zmiany sprawiły, że groźnie brzmiące przepisy o 70 procentowym podatku od odpraw szefów państwowych firm okazały się pełnym dziur bublem. Ujawnia to na blogu mecenas Karol Sienkiewicz.
– Nie usunięto „furtki” w postaci określenia, że opodatkowana odprawa lub odszkodowanie muszą być określone w umowie o pracę lub umowie o świadczenie usług. A przecież część menedżerów państwowych spółek zostaje powołana na stanowisko uchwałą rady nadzorczej, a ich wynagrodzenie, odprawy i odszkodowania za zakaz konkurencji regulują regulamin czy inne korporacyjne dokumenty. Jeśli są zatrudnieni w innej formie niż etat czy kontrakt menedżerski, na przykład na podstawie umowy cywilnoprawnej to wówczas podatek może ich nie dotyczyć - stwierdza prawnik w rozmowie z naTemat.
Trudno ustalić, na jakich zasadach pracowali odwołani już po wprowadzeniu ustawy Paweł Olechnowicz z Lotosu, Herbert Wirth z KGHM czy Paweł Jarczewski, szef Grupy Azoty. Może jednak się okazać, że otrzymają równie wysokie odprawy, a groźnego 70-procentowego podatku nie zapłacą. Wtedy koszty karuzeli stanowisk będą znacznie wyższe.
Mało tego, Sienkiewicz jest przekonany, że również nowi menedżerowie spółek skarbu państwa dzięki uchylonej małej furteczce będą mogli swobodnie kombinować z ustawą kominową, ograniczającą ich wynagrodzenia. – Jako prawnik jestem zbulwersowany amatorskim poziomem przepisów - dodaje.
Każdy ponad każdym
To jednak historia bez morału, bo każda ekipa polityczna robiła dokładnie to samo. Prezesi korzystali z dobrodziejstw "złotego parasola". Obejmując stanowiska wiedzieli, że ich los zależy od łaski ministra czy premiera. Pisaliśmy, że odprawa dla byłego prezesa PGE, Krzysztofa Kiliana i jego współpracowników, którzy nie potrafili się dogadać z Donaldem Tuskiem, wyniosła 6,9 mln zł.
W przypadku energetycznej spółki Tauron rezerwa na świadczenia z tytułu świadczeń po okresie pełnienia funkcji członka zarządu wyniosła 6,8 mln złotych. Raport roczny spółki nie doprecyzuje komu konkretnie ile będzie wypłacone wiadomo jednak, że po politycznym trzęsieniu ziemi odwołano m.in Dariusza Luberę oraz Aleksandra Grada (było to jeszcze przed zwycięskimi wyborami dla PiS).
Ustawę kominową uchwalono w 2000 roku za rządów SLD. Chodziło o to, żeby zapobiec drenażowi państwowych firm przez menedżerów nominowanych z politycznych powodów. Czy rzeczywiście rozwiązano problem? Absurdy i populizm ustawy kominowej były wielokrotnie krytykowane. Wciąż jest jednak uchwalonym i obowiązującym prawem, omijanym w życiu za pomocą żenujących kombinacji.