– Nie chcę być reklamą agencji matrymonialnych, ale widzę, że dla niektórych osób ma to sens – mówi Grzegorz Madej, producent hitu TVN "Ślub od pierwszego wejrzenia". Tak kontrowersyjna produkcja przyciąga przed ekrany średnio 1,4 mln widzów. Tymczasem jak mówi Madej, wiele osób nie wierzyło, że w ogóle znajdą się chętni do wzięcia w nim udziału.
Co Pana najbardziej zaskoczyło podczas produkcji?
Grzegorz Madej: Chyba to, jak dużo osób wyszło z sali, kiedy dowiedzieli się, co to za program.
Mówi Pan o ostatnim etapie castingu.
Tak, została może jedna trzecia gości. Chętni zgłaszali się przez trzy miesiące, byli wywiadowani, ale dopiero na etapie warszawskim dowiedzieli się, o co naprawdę chodzi. Wcześniej nie podawaliśmy prawdziwego tytułu programu. Zależało nam, aby dotrzeć do ludzi, którzy naprawdę chcą sobie kogoś znaleźć, a nie wystąpić po prostu w telewizji. To było największe wyzwanie.
Ile było osób w tej sali przed ogłoszeniem, że mają wziąć ślub w ciemno?
Około 150 osób i zostało 50.
Byli zawiedzeni? Ktoś się awanturował?
Nie, czekaliśmy na nich z kamerami przy wyjściu. Mówili, że po prostu nie chcą aż tak ryzykować w życiu.
Pan by został w tej sali czy też wyszedł?
[Śmiech] Jestem w zupełnie innej życiowej sytuacji. Nie występuje publicznie i nie wypuściłbym się do żadnego programu telewizyjnego, nawet gdyby był o sklejaniu modeli. Ale może, gdyby to było coś, co mnie interesuje, a program był drogą do uzyskania tego, na przykład casting na reżyserów filmów fabularnych, to bym został.
A czy zrobiłby Pan program "Dziecko od pierwszego wejrzenia"? O parach, które adoptują dzieci.
Nie, nie zrobiłbym tego z jednego powodu. To dziecko nie miałoby wiele do powiedzenia. To byłby głupi żart. Ale w każdą inną formę żartu idę, jak robienie czegoś w ciemno. "Samochód od pierwszego wejrzenia", "Wigilia od pierwszego wejrzenia". Ale z dzieckiem bym nie ryzykował. Robiłem kiedyś "Surowych rodziców" i z dziećmi to wygląda inaczej.
Czy zatem śluby w Państwa programie są żartem?
Nie nie, to nie ma nic wspólnego z rozrywką. Wszystko jest przygotowywane na poważnie i z troską o tych ludzi. Było mi przykro, gdy o naszych uczestnikach pisano, że to ludzie, którym w życiu nic nie wyszło itd. Jest wręcz przeciwnie. Nie są bezrobotni, nie siedzą w domu, nie patrzą w sufit. Wszystko u nich pięknie hula, natomiast jest ten jeden malutki szczegół - nie mam dziewczyny / chłopaka.
Nie bawiliśmy się ich kosztem, nie dobieraliśmy par na siłę. Mogliśmy mieć 4 pary, ale w tej puli, którą mieliśmy, nie znalazło się tyle.
To prawda, że uczestnicy robią dobre wrażenie. To są normalni ludzie. I za ich sparowanie odpowiadali eksperci. Czy to jest program w jakimś sensie "naukowy"?
W dużej mierze jest to ścisła matematyka. Dobieranie par opierało się na ponad dwudziestoletnich badaniach Bogusława Pawłowskiego, Kierownika Katedry Biologii Człowieka Uniwersytetu Wrocławskiego. Odbywa się to na podstawie cech związków, które się udały. Istnieje pewien biologiczny wzór na to, jak się dobieramy. Tworzą go aspekty, na które często nie zwracamy uwagi. Kolor włosów, zapach... Pokochaliśmy kogoś, a nie wiemy dlaczego... Antropolodzy mają to wszystko "rozpisane w tabelkach".
Jak zatem wyjaśnić słowa jednego z uczestników, który po pierwszym spojrzeniu na przyszłą żonę stwierdził, że nie jest w typie, za którym biegał całe życie?
[śmiech] Daliśmy tę wypowiedź, ale jedna rzecz się nie nagrała. Kiedy ta dziewczyna wchodziła do sali ślubów, któraś z ciotek siedzących pod ścianą powiedziała "Boże, jaka piękna". Ona była za ładna dla niego i trochę się przestraszył. Kobieta w sukni ślubnej wygląda przepięknie, a on być może przez całe życie nie szukał takiej dziewczyny.
Czyli bardzo miło się zaskoczył... A czy wasz program zainteresował również stronę kościelną?
Nikt nie protestował. Miałem nawet pomysł, aby jednym z ekspertów był ksiądz. W wersji angielskiej taka osoba nazywa się "spiritual advisor". Byłoby fajnie, gdyby i od tej strony ktoś spróbował nam pomóc stwierdzić, czy ktoś jest gotowy na długoletni związek. Ale ostatecznie do tego nie doszło. Nie mieliśmy też problemów. Jedyne problemy, jakie się pojawiły, to ze ślubami.
To dość istotny problem w programie "Ślub od pierwszego wejrzenia". Kilka tygodni przed emisją o waszych problemach mówił w DD TVN sam Edward Miszczak. Swoją drogą, był wyjątkowo podekscytowany tym programem. Muszę przyznać, że właśnie to zachęciło mnie do zobaczenia tego formatu.
Wtedy już udało nam się rozwiązać te problemy. Jestem producentem już chyba z 18 lat i rzeczywiście nie miałem kolaudacji w takiej atmosferze (komisyjny odbiór filmu - red.) Z radością patrzyłem na odbiór. Nikt nie rozmawiał, nie gapił się w telefon.
Oglądając ten program zastanawiałem się, jak odbierają go pary homoseksualne. Podczas gdy oni nie mogą brać ślubów z miłości, tak heteroseksualni robią ze ślubów telewizyjne show. Myślał Pan o tym?
Nie pojawił się u nas ten wątek. Homoseksualiści chyba nie pojawili się również u nas castingach. Być może ktoś powinien takie show zrobić również dla nich... Zawsze mogą wyjechać do innych krajów, gdzie to jest legalne.
Wtedy pewnie już by się Kościół odezwał... Gdzieś przeczytałem, że TVN obawiał się reakcji widzów. Czego konkretnie?
Część tych reakcji, czy też zarzutów słychać w Pańskich pytaniach. Że to zabawa, rozrywka itd. A to nie jest rozrywka. Gdy ktoś idzie do agencji matrymonialnej nikt nie mówi, że to jest zabawa. W czasie produkcji, krąg osób, które wiedziały o konwencji programu powiększał się. Każdy patrzył na nas spod oka. Nie wierzyli, że znajdą się chętni. Gdyby ten program był nieprawdziwy, ktoś mógłby nam zarzucić, że bawimy się cudzym kosztem. Dlatego dołożyliśmy wszelkich starań żeby być wiarygodnymi.
Mieliście kłopot ze znalezieniem urzędników, którzy udzielą ślubu uczestnikom programu?
To była długa droga... Tak, było kilka bardzo nieprzyjemnych momentów, kiedy wszystko było już załatwione, a jeden pan się przestraszył bo uznał, że to wszystko jest nielegalne. Straciliśmy przez to czas i niepotrzebnie nas zwodził. Mieliśmy też inne problemy - logistyczne. Musieliśmy robić wszystko tak, aby uczestnicy się nie spotkali, choćby w drodze na różne badania. I tak się do końca nie udało, bo dwóch facetów zorientowało się w pociągu, że chyba jadą z tych samych badać, a mogli kojarzyć się z castingów.
Problemem było także kręcenie materiału na weselach. Zawsze się zdarzy ktoś, kto powie "ja nie chcę, żeby mnie filmowali". Musieliśmy ich delikatnie, w białych rękawiczkach przestawić na bok.
Jak wygląda wasza odpowiedzialność za te pary już po programie?
Nie zostawiamy ich samych, również po programie.
A jaki wniosek płynie z tego eksperymentu?
Nie chcę być reklamą agencji matrymonialnych, ale widzę, że dla niektórych osób ma to sens. Życie jest trudne i różne są sytuacje.
Co powiedzieliście tym 50 osobom, które zostały na sali, ale nie dostały się do programu? "Sorry, ale nawet eksperci nie są w stanie znaleźć dla was pary"?
Tak okrutnie nie było. Rozmawialiśmy z każdą z tych grup i graliśmy w otwarte karty, że nie ma gwarancji znalezienia dla nich pary. Wynika to z faktu, że w puli osób która się zgłosiła nie będzie dla nich odpowiedniego partnera. Nie że w ogóle takiego nie ma, ale nie chcieliśmy robić tego na siłę.
Czy rozwód par, które dobrali eksperci będzie oznaczał waszą porażkę?
W jakimś stopniu pewnie tak. Eksperci podkreślają, że oni muszą wykonać pewną pracę nad swoimi związkami. Przed nimi długa droga, bo wzięli ślub w ciemno.