Mel Gibson o swoim najnowszym filmie: Gdybym wymyślił tę historię, nikt by nie uwierzył [WYWIAD]
Artykuł powstał we współpracy z Rabbit Action
07 listopada 2016, 09:45·7 minut czytania
Publikacja artykułu: 07 listopada 2016, 09:45
Schyłek drugiej wojny światowej. Armia amerykańska toczy ciężkie walki z Japończykami o każdy skrawek lądu na Pacyfiku. Strategicznym celem jest wyspa Okinawa, której zdobycie może oznaczać ostateczną klęskę Japonii. Wśród setek tysięcy amerykańskich żołnierzy trafia tu Desmond T. Doss, sanitariusz, który ze względu na wyznawaną religię odmówił noszenia broni. Mimo to, podczas najcięższych starć, wielokrotnie ryzykując życiem, wydostaje z ognia walki ponad 70 rannych żołnierzy. Tak rodzi się legenda bohatera, którego jedyną bronią jest wiara, nadzieja i miłość; legenda, którą w swoim najnowszym filmie "Przełęcz ocalonych", opowiedział Mel Gibson. W ekskluzywnym wywiadzie kultowy aktor i uznany reżyser zdradza kulisy produkcji.
Reklama.
Mógłbyś opowiedzieć w kilku zdaniachnkim był Desmond Doss?
Desmond Doss był tzw. „conscientious objectorem”, czyli człowiekiem odmawiającym aktywnej służby wojskowej ze względu na przekonania lub wyznawaną wiarę. Desmond Doss brzydził się przemocą, nie uznawał jej obecności w swoim życiu, ale jednocześnie chciał służyć w armii amerykańskiej w trakcie II wojny światowej jako sanitariusz. Świadomie trafił do najgorszego miejsca na Ziemi bez żadnej broni. Niesamowite.
W jaki sposób zaangażowałeś się w ten projekt?
Zwrócił się z nim do mnie producent Bill Mechanic. Przeczytałem scenariusz i mnie zainteresował, przede wszystkim tym, że to historia oparta na faktach, zdefiniowana. Mogłem ją opowiedzieć, dobierając do wszystkich wydarzeń odpowiedni język wizualny.
Udało ci się zgromadzić na planie wspaniałą grupę zawodowców.
To prawda.
Opowiedz o pracy z nimi. Zacznijmy od Andrew.
Andrew [Garfield, odtwórca głównej roli, red.] to wspaniały aktor, bardzo młody, ale nie do końca wiadomo, w jakim jest wieku. Może mieć i 22, i 32 lata – trudno to określić. Jest typowym amerykańskim everymanem: nie wygląda na bohatera wojennego czy jakiegoś herosa. Było dla mnie jednak oczywiste, że w skrytości ducha zna swoją prawdziwą wartość. To facet z ustalonym kodeksem wartości, trzyma się własnych zasad moralnych, dzięki czemu był w stanie zrozumieć tę postać.
Powiedz teraz o współpracy z Vince'em Vaughnem.
Vince to świetny facet, bardzo utalentowany. Wniósł sporo do tej opowieści. Został bardzo dobrze obsadzony w roli ostrego instruktora musztry i świetnie pokazał, że ten człowiek jest twardzielem, ale potrafi także współczuć. Nie kombinuje, wali prosto z mostu, ale nie jest też maniakiem, jak na samym początku mogłoby się wydawać. To całkiem rozsądny facet, zauważa człowieka w człowieku.
Vince dosłownie stał się swoim bohaterem – było to widać na planie. Pomiędzy kolejnymi ujęciami dobrze się bawił z resztą obsady, ale nigdy do końca nie wychodził ze swojej roli. Ciekawie było to obserwować.
Właśnie, reszta obsady. Luke Bracey. Co powiesz o nim?
Fajny dzieciak, świetnie wygląda i jest dobrze zbudowany, ma przed sobą wielką przyszłość. Dobrze radził sobie w scenach akcji, ale ważniejsze jest to, że zagrał w interesujący sposób postać, którą łatwo od samego początku przejrzeć. Wniósł do swojej roli coś, czego nikt po nim nie oczekiwał. Wyszło bardzo ciekawie.
A Hugo?
Hugo [Weaving] był oczywiście podporą obsady. To aktorski weteran. Pokazał swoje umiejętności w wielu innych filmach, dlatego bardzo gorąco przywitałem go na planie. Stworzył intrygującą postać – ojca Desmonda Dossa.
Jest w filmie jeszcze kilka mniejszych, ale ciekawych ról. Jednym z mocnych punktów obsady jest Damien Thomlinson. To bardzo ciekawa postać, były żołnierz.
Tak, to prawda, Damien służył w armii australijskiej i był na misji w Afganistanie. Odsłużył swoje i dostał niestety mocno w kość – stracił obie nogi. W filmie gra właśnie żołnierza, który stracił obie nogi, więc było to dla niego dziwne i bolesne doświadczenie. Ale chciał przebyć z nami tę podróż i był zadowolony, że mu się udało. A wyszło naprawdę bardzo dobrze. To całkiem niezły aktor, pomimo niewielkiego doświadczenia. Rozumiał, w jaki sposób zagrać taką postać i jej cierpienie. Mogliśmy go jedynie poklepać po plecach, podziękować za poświęcenie i sprawić, by poczuł się komfortowo na planie. Jestem mu wdzięczny, że wrócił z nami do swojej osobistej tragedii. To musiało być dla niego bardzo trudne.
Desmond Doss był określany nie tylko jako „conscientious objector”, lecz również „conscientious co-operator”, czyli ktoś, kto mimo swoich poglądów, chce współpracować.
Współpracował w tym sensie, że chciał wziąć udział w wojnie, chciał tam pojechać, ale nie po to, żeby odbierać życie, lecz żeby je ratować. Uznał, że skoro na wojnie jest tylu ludzi, którzy wzajemnie się zabijają, on powinien przynajmniej spróbować iść w innym kierunku i ratować ludzkie życie. I tak zrobił, uratował wiele istnień. Otrzymał później Medal Honoru za uratowanie w pojedynkę siedemdziesięciu pięciu mężczyzn.
Miałeś okazję poznać go osobiście?
Nie. Zmarł zanim zdążyłem go poznać. Odszedł w 2008 roku. Miał 87 lat.
Jak ważne było ukazanie rodzinnego życia Desmonda i jego związku z Dorothy?
Jeśli kręci się coś w rodzaju filmowej biografii należy zrozumieć osobowość tego człowieka, zbadać jego życie. Poznać osoby, które go kochały, które on kochał. Pojąć, w jaki sposób traktowali go inni ludzie, jakie naciski na niego wywierali, czy byli jego przyjaciółmi, czy też wrogami.
Desmond miał wrogów. Można być pacyfistą, który nie chce nikogo zabijać, a i tak znajdą się ludzie, którzy będą cię nienawidzili. I tak właśnie było. Najbardziej poruszające w tym wszystkim było obserwowanie starych mężczyzn, byłych żołnierzy, którzy ze łzami w oczach wspominali, w jaki sposób go męczyli i ciemiężyli, że mieli go za nikogo i mówili mu to prosto w twarz. Próbowali go upokorzyć, nie dawali mu spokoju, a kiedy przyszło co do czego, on ratował im życie.
Pracowałeś przy kilku filmach osadzonych w czasach wojny, zarówno jako aktor, jak i reżyser. Co wyróżnia ten projekt na tle wcześniejszych?
Kwestie militarne. O wiele łatwiej zaaranżować uderzenie kogoś tępym lub ostrym przedmiotem niż wybuchy czy świszczące kule. To znacznie bardziej skomplikowana sprawa, a pieniędzy i czasu miałem mniej niż zazwyczaj, więc wymagało to porządnego kombinowania. [Producenci] chcieli ode mnie epickiego kina wojennego za telewizyjne pieniądze, więc właśnie to im dałem.
Kręciłeś w dość trudnych warunkach pogodowych, z mnóstwem deszczu.
Nie było aż tak źle, a przynajmniej nie mam po tym koszmarów. Fakt, zmiany pogody zdarzały nam się czasami trzy razy na dzień, ale trzeba było sobie jakoś radzić. Po prostu robiliśmy swoje i kręciliśmy.
Stworzyłeś na potrzeby filmu coś, co się nazywa „box bomb”. Możesz o tym opowiedzieć?
To nie tak, ja tego nie stworzyłem, ale ekipa od efektów specjalnych zrobiła takie ustrojstwo, dzięki któremu kaskaderzy mogli podchodzić bardzo blisko wybuchów i nic im się nie działo. Ba, mogli stawać nad tymi urządzeniami, albo metr dalej, cokolwiek pasowało do sceny. Zdarzało się, że osmalili sobie trochę włosów w nosie, ale przez większość czasu świetnie się bawili w bycie wysadzanymi. Efekt jest natomiast przerażający. W tych scenach nie ma praktycznie żadnych efektów komputerowych, w zasadzie wszystko zostało wykonane na planie, przed kamerą.
W filmie w ogóle nie ma zbyt wiele efektów komputerowych. Kiedy pokazywałem ujęcia ludzi wysadzanych w powietrze, płonących, dosłownie lecących w stronę kamery, gratulowano mi realistycznych efektów komputerowych, ale to nie tak. Musiałem wyjaśniać, że to wszystko efekty specjalne i poświęcenie kaskaderów. Oczywiście, mamy w filmie parę scen z efektami komputerowymi, bo dzisiaj inaczej nie da się kręcić, ale nie ma ich wiele wiele.
Masz jakąś ulubioną scenę w filmie?
Bardzo podoba mi się prolog, gdy widzimy żołnierzy po raz pierwszy na placu boju, bo jest w tym coś niesamowitego. Trafili do najgorszego miejsca na Ziemi. A potem zaczynamy opowieść o facecie, którego, mam nadzieję, widzowie będą w stanie pokochać i zrozumieć, i trochę z nim pocierpieć.
W jaki sposób udało ci się tak wiarygodnie ukazać Desmonda Dossa?
Istnieje całe zatrzęsienie materiałów o prawdziwym Desmondzie Dossie. Napisano o nim kilka książek, jedna jest nawet autorstwa jego żony. Istnieje mnóstwo anegdot jego dokonaniach, powstał także film dokumentalny. Jest naprawdę mnóstwo informacji i faktów, którymi można było się inspirować. Nie mogliśmy oczywiście zawrzeć ich wszystkich, więc wybraliśmy te, naszym zdaniem, najważniejsze. Gdyby jednak nie były prawdziwe, ludzie nie uwierzyliby w opowieści takie, jak na przykład ta: Desmond Doss doznał bardzo ciężkich obrażeń i w pewnym momencie został wyniesiony na noszach z pola walki. Kiedy jednak zobaczył jakiegoś żołnierza z raną głowy, zeskoczył z noszy, opatrzył go i położył na swoim miejscu, a sam wrócił do akcji.
Tego typu historii są dosłownie setki, to wszystko opowieści o jego bezinteresownym bohaterstwie oraz nieustraszonej postawie w obliczu niebezpieczeństwa. Ten facet wracał pod ostrzał wroga, żeby uratować kolejnego żołnierza, nie liczył się z konsekwencjami. Kule latały mu koło głowy, trafiały innych, ale jego jakimś cudem omijały. Desmond był człowiekiem głębokiej wiary i był przekonany, że powinien robić to, czego inni nie mogą – wierzył, że to jego powołanie, że ratowanie ludzi zostało mu przeznaczone i taka jest wola Boga. Nikogo zresztą nie oszukiwał, wszędzie zaznaczał swoją wiarę i przekonania. Ostatecznie wiele osób na tym skorzystało.
W jaki sposób podszedłeś do opowiadania o człowieku, który kiedyś naprawdę istniał?
Z wielkim szacunkiem, nie da się inaczej. Myślę, że złożyliśmy mu całkiem ładny hołd naszym filmem.
Chodziło mi bardziej o podejście do opowiadania o człowieku, który miał tak wielki wpływ na innych ludzi.
Rozumiem. W jaki sposób można pokazać prawdę o takim człowieku, oddać mu należny szacunek? Widzę tylko jeden sposób: nakręcenie filmu, który jest uczciwy. Prawda jest taka, że czyny Desmonda można bardzo łatwo wymienić, zdefiniować. Nie zrobił niczego nadprzyrodzonego. To znaczy, zrobił więcej niż większość z nas byłaby w stanie, ale wiadomo konkretnie, czego dokonał. A gdy człowiek dowiaduje się, że ktoś mógł zrobić coś tak niesamowitego, zaczyna się zastanawiać, czy sam też dałby radę. Desmond był na pewno kimś wyjątkowym i myślę, że warto opowiadać o takich wyjątkowych ludziach, którzy żyją wśród nas, bo lepiej, żebyśmy próbowali równać do nich, a nie w drugą stronę.
Sądzisz, że potrafiłbyś dokonać tego, co Desmond Doss?
Czy byłbym w stanie wytrwać w swoich przekonaniach, mimo że armia zamieniła moje życie w piekło, a potem wskoczyć pod ostrzał wroga, żeby uratować przyjaciela? Albo nawet kogoś, kto mnie nie lubił? Czy byłbym w stanie wejść za linię wroga, by uratować wroga? Nie wiem, ale wiem, że ten facet był niesamowity. Uważam, że oddaliśmy mu zasłużony hołd, a Andrew wykonał świetną pracę w ukazywaniu go na ekranie.
Praca nad tym filmem musiała być wyczerpująca fizycznie?
Tak.
Lubisz taki styl pracy jako reżyser? Całkowite zagłębianie się w każdej scenie i ujęciu akcji?
Tak, ostatnio trochę bardziej strzyka mi w kościach, ale i tak ciągle bardzo to lubię. To nie ja zresztą biegałem po całym planie, przez większość czasu siedziałem na stołku reżyserskim z kubkiem herbaty w ręce i krzyczałem: „Akcja!”.
Porozmawiajmy na koniec o relacji Desmonda z jego ojcem. Jak bardzo ona go ukształtowała jako młodego chłopaka?
W filmie bardziej skupiamy się na romantycznej relacji Desmonda z jego ukochaną, Dorothy, ale faktycznie po powrocie do domu chłopak napotykał na swojej drodze człowieka owładniętego wewnętrznymi demonami. Jego relacja z ojcem była trudna, Desmond miał wiele problemów z ojcem, a my ukazaliśmy to w nieco bardziej filmowy sposób niż wydarzyło się w rzeczywistości, ale wystarczająco blisko prawdzie. Uważam, że Hugo i Andrew wykonali kawał dobrej roboty, ukazując takie skomplikowane relacje ojca i syna.