
Zamiast sypać komunałami w stylu “zaparło mi dech w piersiach” wypadało się najpierw przywitać. Jednak wchodząc do Creamy człowiek zapomina o kindersztubie, bo całą uwagę bezwolnie skupia na rozpracowaniu delikatnego zapachu, który od progu wpada mu w nozdrza. Swojsko-egzotyczny - podpowiadają zmysły, a umysł uprzejmie donosi, że to przecież nielogiczne. No ale co ja poradzę, że stojąc pośrodku niewielkiego sklepiku, pełnego tajemniczych szklanych flakonów czuję i eukaliptus, i cytrusy, i dym jesiennego ogniska? Wiedziałam, że nie idę do zwykłej drogerii, ale sądziłam, że nawet aromaty unoszące się w tych mniejszych, bardziej kameralnych sklepikach kosmetycznych mam w miarę oswojone. A tu niespodzianka.
Ciekawość była również jednym z powodów, dla których Zofia Pinchinat-Witucka zaczęła w ogóle myśleć o Creamy. Przyznaje, że jak chyba każda z nas, bezskutecznie szukała produktów do pielęgnacji twarzy, z których byłaby w pełni zadowolona. Rozmowa ze znajomą farmaceutką na temat wymagań skóry starzejącej się zaowocowała prostym wnioskiem - trzeba odstawić kosmetyczną masówkę i oddać się w ręce natury.
Aby przybliżyć nam wiedzę na temat właściwości poszczególnych substancji, każdy flakonik w Creamy opatrzony jest “instrukcją obsługi” - opisem działania i dopuszczalnym “dawkowaniem”. Oprócz ekstraktów “made in Haiti”, w ofercie znajduje się kilkadziesiąt innych wyciągów, dlatego już samo przechadzanie się od jednej półeczki, do drugiej i odkrywanie ich właściwości to genialna zabawa. Olej ze skórki pomarańczy niweluje “pomarańczową skórkę” - zabawne, ale prawdziwe. Olej z pestek malin nie pachnie malinami - szok, podobnie jak to, że przeciwdziała starzeniu się skóry. Rozmarynowy uwolni nas od łupieżu, a po goździkowy przychodzą… panowie. - Hamuje łysienie - konspiracyjnym szeptem podpowiada pani Zofia.
