Zamiast sypać komunałami w stylu “zaparło mi dech w piersiach” wypadało się najpierw przywitać. Jednak wchodząc do Creamy człowiek zapomina o kindersztubie, bo całą uwagę bezwolnie skupia na rozpracowaniu delikatnego zapachu, który od progu wpada mu w nozdrza. Swojsko-egzotyczny - podpowiadają zmysły, a umysł uprzejmie donosi, że to przecież nielogiczne. No ale co ja poradzę, że stojąc pośrodku niewielkiego sklepiku, pełnego tajemniczych szklanych flakonów czuję i eukaliptus, i cytrusy, i dym jesiennego ogniska? Wiedziałam, że nie idę do zwykłej drogerii, ale sądziłam, że nawet aromaty unoszące się w tych mniejszych, bardziej kameralnych sklepikach kosmetycznych mam w miarę oswojone. A tu niespodzianka.
Do porządku przywołuje mnie pani Zofia Pinchinat-Witucka. Na moje aromatyczne zachwyty, tylko tajemniczo się uśmiecha i postanawia jeszcze chwilę potrzymać mnie w niepewności. Zamiast tego zaczyna opowiadać o Creamy - tajemniczych haitańskich olejach, naturalnych ekstraktach oraz kosmetykach, które można na ich bazie stworzyć. Za chwilę dowiem się też, dlaczego każda z nas powinna przynajmniej spróbować komponować kremy i balsamy samodzielnie, że to wcale nie jest trudne i że nie trzeba w tym celu zamieniać łazienki w laboratorium chemiczne. Na razie jednak rozprasza mnie intrygujący zapach, a oczy biegają od jednej czarnej buteleczki ze złotym logo do drugiej. Co w nich jest? Jak działa? Ciekawość, znana jako pierwszy stopień do piekła, w przypadku firmy kosmetycznej to pierwszy stopień do sukcesu. Żeby poznać kolejne - w końcu! - zamieniam się w słuch.
Dobra natura to sprawdzona natura
Ciekawość była również jednym z powodów, dla których Zofia Pinchinat-Witucka zaczęła w ogóle myśleć o Creamy. Przyznaje, że jak chyba każda z nas, bezskutecznie szukała produktów do pielęgnacji twarzy, z których byłaby w pełni zadowolona. Rozmowa ze znajomą farmaceutką na temat wymagań skóry starzejącej się zaowocowała prostym wnioskiem - trzeba odstawić kosmetyczną masówkę i oddać się w ręce natury.
- Zaczęłam szukać naturalnych preparatów. Okazało się, że najlepszymi naturalnymi kosmetykami są właśnie oleje - tłumaczy. Oczywiście, warunkiem ich zbawiennego działania jest pochodzenie ze sprawdzonego źródła. Preparat, który kreatywny producent w ramach oszczędności rozcieńcza innymi substancjami, raczej cudów nie zdziała. Chęć zdobycia wiedzy na temat procesu produkcji stanowiła więc zalążek pomysłu na Creamy. Z fazy koncepcyjnej do realizacji popchnęło go nieoczekiwane odkrycie haitańskiego dobra narodowego - oleju moringa.
- Jako prezes Fundacji Polska-Haiti chciałam, żeby te moje dwie aktywności były ze sobą powiązane. Rozmawiając z moimi tamtejszymi przyjaciółmi dowiedziałam się, że Haiti jest jednym z największych producentów oleju moringa na świecie. - tłumaczy pani Zofia, a widząc, że nazwa niewiele mi mówi, zaczyna opisywać jego właściwości.
Okazuje się, że moringa funkcjonuje pod nazwą “drzewo życia” i nie jest to przesada, bo właściwie każdy jej element można do czegoś wykorzystać. Rosnące w strąkach owoce są niezwykle pożywne - zawierają dwa razy więcej białka niż soja. Nasiona mają właściwości oczyszczające - zaledwie garstka wystarczy do uzdatnienia kilku litrów wody. Nie powinno więc nikogo dziwić, że wmasowany w twarz olej również potrafi zdziałać cuda - głęboko nawilża i odżywia skórę, przyspiesza jej gojenie i regenrację oraz chroni przed czynnikami zewnętrznymi - mrozem czy promieniowaniem UV.
Nie wierzycie w cuda? Nazwijmy je więc nauką: olej z moringi zawiera 46 różnych antyoksydantów oraz kwasy tłuszczowe Omega-3, -6 i -9. Jest również bombą witaminową - mieści się w nim więcej “literek” A, E, C niż odpowiednio w marchwi kiełkach pszenicy i pomarańczach. W rankingu mikroelementów również sukcesy: w kategorii potasu, moringa bije na głowę banany, a w zawartości żelaza wygrywa ze szpinakiem.
“Drzewa życia” to nie jedyna roślina, z której wyciąg z powodzeniem można zamknąć w kosmetycznym flakonie. Na wyspie uprawia się również miodlę indyjską, z której powstaje olej neem, a także wetiwer - niezwykle popularny w perfumiarstwie olejek eteryczny. Neem leczy cerę trądzikową i, podobnie jak moringa, świetnie sprawdza się w olejowaniu włosów. Z kolei wetiwer oprócz tego, że uspokaja i koi podrażnienia, świetnie sprawdza się jako komponent kosmetyków dla skóry przetłuszczającej się.
Opowiadając o właściwościach poszczególnych substancji, pani Zofia zdejmuje z półek i otwiera kolejne buteleczki. Kiedy na moim nadgarstku ląduje kropelka wetiweru, zapachowa zagadka zostaje rozwiązana - to nim pachnie Creamy i, jak sobie wyobrażam, całe Haiti. Tak mogłyby pachnieć wszystkie moje kosmetyki… - Przecież mogą! - pani Zofia patrzy na mnie jak na kompletną kosmetyczną dyletantkę. - Nie ma żadnych przeciwwskazań, żeby kremy czy balsamy trochę “wzbogacić” - czy to olejami, czy olejkami eterycznymi - stwierdza z uśmiechem.
Jasne, zrobię to bardzo chętnie, ale skąd mamy wiedzieć jaki olej będzie odpowiedni dla mojej skóry? Albo ile olejku eterycznego dolać do balsamu, żeby nie roztaczać wokół siebie woni salonowej lwicy na wydaniu? - Wystarczy przyjść do nas, pokażemy - zapewnia i zaczyna tłumaczyć, że komponowanie kosmetyków, to żadna magia.
Łazienka twoim laboratorium
Aby przybliżyć nam wiedzę na temat właściwości poszczególnych substancji, każdy flakonik w Creamy opatrzony jest “instrukcją obsługi” - opisem działania i dopuszczalnym “dawkowaniem”. Oprócz ekstraktów “made in Haiti”, w ofercie znajduje się kilkadziesiąt innych wyciągów, dlatego już samo przechadzanie się od jednej półeczki, do drugiej i odkrywanie ich właściwości to genialna zabawa. Olej ze skórki pomarańczy niweluje “pomarańczową skórkę” - zabawne, ale prawdziwe. Olej z pestek malin nie pachnie malinami - szok, podobnie jak to, że przeciwdziała starzeniu się skóry. Rozmarynowy uwolni nas od łupieżu, a po goździkowy przychodzą… panowie. - Hamuje łysienie - konspiracyjnym szeptem podpowiada pani Zofia.
Kiedy już wiemy, jaki efekt chcemy uzyskać, produkty Creamy możemy wykorzystywać trojako: kupujemy olejek i aplikujemy bezpośrednio na skórę; kupujemy olejek i dodajemy do kremów, które już mamy i opcja trzecia, najbardziej kusząca, samodzielnie tworzymy mieszankę dostosowaną do naszych indywidualnych potrzeb. Dlaczego najbardziej kusząca? Po pierwsze dlatego że dzięki temu na toaletce wyląduje więcej gustownych czarnych pojemniczków. W Creamy, oprócz olejów i olejków dostaniemy bowiem również bazy: najprostszy krem i balsam do ciała, czyli nośniki olejowego dobra. Po drugie, dzięki temu uprawniony będzie zakup zestawu “małego kosmetycznego chemika”, pyszniący się na jednej z półek.
Jeśli domowa produkcja was nie bawi, możecie poprosić, aby zmieszano kosmetyk za was. W znajdującym się na dolnym poziomie sklepu laboratorium zrobi to zapewne pani Barbara Szmyd - doświadczona farmaceutka, pasjonatka naturalnych kosmetyków i naukowa podpora Creamy. Zapewnia, że progu drogerii nie przekroczyła od kilku lat i na potwierdzenie słów, że kremy robić każdy może, naprędce “ukręca” autorską mieszankę. Baza, ekstrakt z płatków róży, olej z dzikiej róży, trochę wody kwiatowej dla poprawy konsystencji - chwilę ucieramy i voila! Pozostaje zapakować do pojemniczka, a potem z dumą wklepywać. No i obserwować, jak mieszanka z dnia na dzień poprawia koloryt skóry, wyrównuje powstałe w lecie przebarwienia i przyspiesza odbudowę kolagenu w skórze.
Wychodząc z Creamy pakuję do torebki pojemniczek kremu z olejem moringa wyprodukowany przez panią Barbarę. Przez głowę przemyka mi chęć zakupu jakiegoś oleju, ale dopiero kiedy wieczorem nakładam specyfik, nabieram pewności - wrócę i po komponenty, i po zestaw mieszadełek. “Kupuję” szczególnie delikatną konsystencję kremu i domyślam się, że zawdzięcza ją właśnie rzemieślniczej produkcji. Szczerze mówiąc własny entuzjazm trochę mnie dziwi, bo do zwolenniczek zasady “zrób to sam” raczej nie należę. Jakoś nigdy nie mogłam się oprzeć chęci posiadania tych estetycznych, biżuteryjnych, kosmetycznych pojemniczków. I chyba właśnie dzięki temu odkryłam chyba sekret Creamy.
Bo owszem - krem-samoróbkę można ukręcić z paru składników, niektóre może nawet mam w kuchni, inne kupię w najbliższej aptece. Wiele z nas ochoczo przyklaskuje tej idei, czasem nawet zabiera się za domową produkcję. A ile z nas to robi to regularnie? Wątpię, że pojawił się las rąk. I powodem wcale nie jest brak czasu. Prawda jest taka, że wolimy postawić na toaletce ładną buteleczkę, niż smutny słój z białą mazią. I w Creamy ją znajdziemy. Wraz z gwarancją, że stosowane przez nas składniki będą najwyższej próby i fachową poradą. A szczypta dumy, że zawartość czarnego słoiczka jest, przynajmniej w pewnym stopniu, naszego autorstwa, również nie przeszkadza.