W lesie, pod mostem czy na torze - miejsce na naukę jazdy zawsze się znajdzie. Istotne jest co innego
Rafał Jemielita
09 grudnia 2016, 09:08·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 09 grudnia 2016, 09:08
Mam 47 lat i dorosłego syna. Nie biegam maratonów, ale na rowerze przejadę stówkę i zsiadam z siodełka o własnych siłach. I co z tego, gdy mój syn jest ode mnie… szybszy. To ja piszę o samochodach od ćwierć wieku i zasuwam po torze, gdy on dopiero wchodzi w życie samochodziarza. I jest szybszy! Dlaczego? Oby dzięki temu, że zawsze o tym rozmawialiśmy.
Reklama.
Mam w głowie takie zdjęcie. Mazury. Las. Idę sobie z małym człowiekiem, trzymając go za rękę. Małym, bo wtedy mój syn sięgał mi może do kolan. Kolejne wspomnienie? Pojechaliśmy pojeździć quadami. Jeden z moich przyjaciół, który uczył mnie jazdy w terenie, zabrał ze sobą mały czterokołowiec. – Niech się mały uczy! – zadyrygował. Ta przejażdżka, choć byłem zaledwie metr dalej, prawie skończyła się katastrofą. Dlaczego? Bo mały zasuwał coraz szybciej, żeby w końcu na horyzoncie pojawił się KOŁEK. Taki betonowy, trochę zmurszały, lekko się wprawdzie ruszał, ale wciąż mocno trzymał ziemi. Nie zdążyłem zadziałać jak Rejtan i moje własne dziecko trzepnęło w ten kołek centralnie. Zawisł na kierownicy i… Szpital?
Nie. Mały zawsze był twardy. Jakimś cudem udało mu się nie spaść z narowistego spalinowego czterokołowca i generalnie skończyło się na śmiechu. Sam sobie wyrzucałem rodzicielską głupotę jeszcze kilka lat później. Kłopot w tym, że sam takich doświadczeń nie miałem. Ba, za czasów moich rodziców nikt o takich breweriach jak czterokołowiec nie słyszał. Generalnie byłoby ciężko przekazać poważne informacje dzieciakowi. Rozmowa o bezpieczeństwie więc była, ale taka bardziej teoretyczna. –Synku, zrobiłem źle. Powinienem być z tobą, a nie puszczać samodzielnie. „Tato, ale było tak fajnie” – odpowiedział. Dotarło do mnie, że moi rodzice mieli gorzej. W ich czasach dostępność jakiekolwiek motoryzacji była zerowa. Tata jeździł Jeepem na studiach, ale to była maszyna z demobilu – stosunkowo powolna. Potem zdarzały się przejażdżki skuterem Osa.
Chyba to jednak długo nie potrwało, bo wujek ze stryjkiem mieli wypadek. Od tamtego czasu jednoślady były u nas tabu, gdy samochód z kolei był niedostępnym mirażem. Gdzie uczyliśmy się jeździć? Między garażami. Kolega wiedział, gdzie jego ojciec trzyma kluczyki. Wymykaliśmy się na takie przejażdżki, żeby w końcu – nie do końca z głową – wyjechać na ulice. Udało się! Dlaczego? Bo nikomu i niczego złego nie zrobiłem. Muszę się jednak przyznać, że zanim zapisałem się na prawko (zresztą motocyklowe), zasuwałem po ulicach bez papierów. Ominęły mnie kłopoty, co nie znaczy, że do tego samego zachęcałem syna. Gorzej, że w Polsce ojciec nie może legalnie uczyć własnych dzieci za kółkiem prawdziwego auta. Trzeba mieć własny kawałek – oby jak największego (!) – placu. Ja, przyznaję się bez bicia, placu nie mam. Znalazłem za to kawałek opuszczonej ulicy pod jednym z warszawskich mostów.
Ruchu tam właściwie nie ma, czyli przynajmniej dało się powoli manewrować i uczyć parkowania. Zacząłem od podstaw. „Patrz, jak zobaczysz taki znak, wtedy robisz o tak”! Potem otworzyliśmy maskę – jak dziś pamiętam zwykłej Kii – i była nauka silnika. „To, co się kręci to wentylator. Uważaj na pasek, sprawdzaj olej i – koniecznie – opony”. – Po jakiego grzyba wiedzieć, ile jest atmosfer w tych gumach. Opony to opony, czarne i okrągłe! – pamiętam, że młody zareplikował celnie. Mnie było łatwiej to zrozumieć, bo na własnej skórze przeszedłem kolejne fazy oponiarskiej edukacji. Wiem, że to zabrzmiało strasznie górnolotnie, ale to właśnie była edukacja i to pełną gębą.
Pamiętam dobrze pierwsze zimówki, które pojawiły się gdzieś w połowie lat 90. Nie wiedziałem, do czego służą i podobnie nie wiedziała większość Polaków! Niby skąd zresztą miałem wiedzieć, gdy jeszcze kilka lat wcześniej wszyscy jeździli na jednych i tych samych oponach - zwykłych, prymitywnie wykończonych, śmierdzących ostro gumą, hałasujących na drodze i niezbyt trwałych, ale pożądanych, bo przecież sklepów czy hurtowni z gumami nie było. Trzeba było te „kartofle” (tak się nie mówiło potocznie) wystać, wychodzić a czasem – dokładnie jak wtedy z paliwem – nawet wyżebrać. Dokładnie w samej końcówce tej dziejowej szarówki kupiłem pierwszy samochód: Renault 4TL.
Byłem z tego trupa dumny i chodziłem po osiedlu jak paw, ale gdy jedna z gum się rozdarła ze starości, prawie popłakałem. Z kolei dla mojego syna brak opon był tak abstrakcyjny jak tłumaczenie, że na stacji nie dawało się kupić batonów. „Jak to, Snickersów nie było?”. –No, nie! „A Marsów?” Młody nie wierzył, że to w ogóle możliwe. Opowiadanie mu anegdot o braku gum nie miało żadnego sensu. Ale do brzegu. Nauczyli nas tych opon skutecznie. A potem jeszcze wytłumaczyli, że służą nie tylko do prymitywnego przenoszenia mocy na nawierzchnię. Musiało jednak upłynąć trochę czasu, żeby redaktorski umysł to sobie przyswoił i w pełni zrozumiał. Powiem więcej – musiałem zacząć jeździć szybciej i to nie na zwyczajnej drodze. Zacząłem uczyć się jazdy po torze.
Nigdy nie zostałem wyczynowcem i nigdy nawet nie miałem takich ambicji, ale zasuwanie w kółko po czarnej nitce asfaltu kompletnie mnie nie nuży. Ba, uwielbiam czasówki, a za to słabiej wychodzi mi wyścig w kilka samochodów. Gdy jestem sam, nie boję się zniszczenia samochodu. Mogę do woli przesuwać granicę przyczepności i brać zakręty z prędkościami, delikatnie mówiąc, szalonymi. Na zwykłej drodze nie ma szansy, żeby śmigać tak jak śmiga się po torze. Najfajniej jest, gdy nikt mnie nie rozlicza z opon. Niby są teraz tysiąc razy bardziej wytrzymałe, ale przecież nie robią ich z tytanu czy innego ultrawłókna! Po całym dniu wyłażą więc druty, bo przy takiej jeździe i kawałek betonu dałoby się zetrzeć…
Co z moim synem? Dorósł. Kupił pierwszy samochód – starego Malucha, żeby samemu uczyć się jeździć. Potem zrobił prawko i kupił poważniejsze auto. Potem następne i następne. Jeździ z precyzją chirurga. Nie ma punktów, bo nie przegina na ulicach. Na torze jest za to bezlitośnie szybki. Ostatnio obydwaj wsiedliśmy do 600-konnego Audi. Na pierwszym kółku, które zrobił, wklepał mi dwie sekundy. „Sam mówiłeś, że trzeba wykorzystać swój potencjał” – zarżał bezczelnie. I po co było go uczyć? Z drugiej strony widzę, że nie działa jak ja kiedyś. Może jest mądrzejszy i po prostu nie zasuwa tam, gdzie nie wolno zasuwać? Ja byłem – tak mi się wydaje – mniej rozważny. Ale gdy pojawiło się drugie pokolenie, musiałem zacząć myśleć.
Nasze rozmowy, w sumie niczym nie wymuszone, zadziałały chyba lepiej niż zakazy i „smędzenie” przy każdej okazji. Wiem, że Ford próbuje opanować ambicje oraz krewki charakter młodych kierowców za pomocą specjalnego kodowanego kluczyka – rodzice mogą wprowadzić blokadę prędkości. Fajne, ale chyba jednak nie dla wszystkich. No bo weź tu i ograniczaj człowieka, o którym wiesz, że ma dobrze ułożone pod pułapem i że jeździ z głową? Może pojechać na tor z instruktorem? To w sumie byłby niezły pomysł. Do pewnego momentu ojciec wystarczy. Później potrzebny jest autorytet zewnętrzny. I najlepiej taki, który umie jeździć bardziej agresywnie. Nic tak dobrze nie robi na uspokojenie krewkiego uspokojenia jak szybka jazda na torze. Kilka hamowań z opóźnieniem i człowiek mięknie.
Artykuł powstał w ramach akcji
BeGood Goodyeara. Edukujemy młodych kierowców, by rodzice mogli im zaufać