Jeśli zastanawiacie się, czy warto wybrać się na nowy spin-off "Gwiezdnych wojen”, który 15 grudnia trafi do naszych kin, odpowiedź jest prosta - warto. Bo "Łotr 1 - Gwiezdne wojny - historie” to film, który przypomina, dlaczego cztery dekady temu świat oszalał na punkcie filmów George'a Lucasa.
Akcja"Łotra 1" rozgrywa się przed wydarzeniami z "Nowej nadziei” z 1977 roku. I ma w sobie tę samą żywiołowość i moc. Choć na ekranie widzimy nowe twarze, ani przez sekundę nie mamy wątpliwości, że należą do tego samego świata, po którym stąpają Jedi, po który wyciągnął swoją blaszaną łapę Lord Vader i o który muszą walczyć teraz Rebelianci.
Reżyser filmu, Gareth Edwards, który dotąd dał się poznać światu przede wszystkim jako twórca "Godzilli”, zafundował nam fajerwerki od pierwszej do ostatniej minuty filmu. Nie powiela jednak jednego z grzechów głównych "Przebudzenia mocy” i zapewnia widzom odrobinę backgroundu - nie za wiele, ale dosyć, by wprowadzić nas w klimat konfliktu między Imperium a Rebeliantami, naszkicować sytuację w obozie tych ostatnich i zasygnalizować niuanse dotyczące walki o wpływy w otoczeniu Imperatora.
To sprawia, że prócz spektakularnych wybuchów i cieszących oko, szczególnie w wersji 3D, scenach gwiezdnych batalii czujemy prawdziwy klimat "Gwiezdnych wojen”, czyli dokładnie to, po co poszliśmy do kina. Tęsknoty i sentymenty fanów zostają zresztą zaspokojone z nawiązką - chyba nie zepsuję zabawy zdradzając, że w ruch pójdzie świetlny miecz, na ekranie zobaczymy kilka znajomych twarzy i co najmniej dwie tajemnice z "Gwiezdnych wojen" zostaną nam wyczerpująco wyjaśnione.
Jednak im bardziej oryginalna robi się fabuła, tym jest lepsza. To prawda, że znowu widzimy na ekranie dzieciaka, który ukrywa się z rodziną na pustkowiu i musi uciekać przed pojawiającymi się znikąd poplecznikami Imperium. Ale mamy też historię ojca, naukowca, który jest zmuszony do stworzenia zatrważającej broni masowego rażenia (zgadnijcie, jakiej). Jest ekstremistyczny odłam Rebelii, który nie dogaduje się z mainstreamem. I jest wreszcie Jyn, która stara się mieć politykę gdzieś, bo przecież by nie widzieć powiewających nad głową flag Imperium, wystarczy nie patrzeć w górę (piona millenialsi!).
Idealnie byłoby, gdyby tych oryginalnych wątków było jeszcze więcej i całość nie zmierzała do nieuniknionej sytuacji znanej z "Nowej nadziei". Jednak nawet przy założeniu, że i tak wiadomo, jak to wszystko się skończy, losy bohaterów i tak śledzi się w napięciu. Rozdygotana kamera rejestrująca starcia na plaży czy w lesie i apokaliptyczna sceneria wpływają na odbiorcę, jak należy.
Podobnie jak w przypadku "Przebudzenia mocy", "Łotr 1" też stawia na silną postać kobiecą, która musi mocno się namęczyć, żeby świat nie został zmieciony w pył. W tym zestawieniu Jyn Erso, grana przez nominowaną do Oscara za "Teorię wszystkiego” Felicity Jones, bije jednak Rey na głowę. Nie tylko dlatego, że jej historia jest prowadzona bardziej sensownie. Daje się też lepiej poznać i polubić - umie walczyć i z radością da popalić prawdziwym łotrom, nie tylko ich zasmarkanym epigonom. A jeśli będzie miała przed sobą trudną misję, możecie być pewni, że nic nie zostanie jej w czarodziejski sposób ułatwione.
I jest oczywiście humor, jedna z najmocniejszych stron wszystkich filmów z serii. O ile na "Przebudzeniu mocy” można było zaśmiewać się dokładnie przez cały film - równie często z żartów, co z zażenowania - "Łotr 1” jest po tym względem o wiele bardziej wyważony. Tak czy inaczej, wielbiciele C3PO nie będą zawiedzeni z nowego towarzysza głównych bohaterów, K-2SO, którego komentarze zmiękczą nawet najtwardsze serce.
Niespecjalnie zaskakuje, że w filmie nie udało się uniknąć kiczowatego hollywoodzkiego patosu, potęgowanego przez przejmujący zresztą soundtrack Miachaela Giacchino. Równoważy ją jednak nie przaśny żart, a kilka naprawdę emocjonalnych scen. Nie mówię, że wyciskają łzy, ale zarezerwowanie w fabule trochę miejsca na żale i smutki było celnym posunięciem reżysera. A na koniec wszyscy będziemy powtarzać mantrę niewidomego Jedi - "Mam moc, moc jest ze mną”.