Jesienią wchodzi na ekrany polskich kin historyczna superprodukcja, "Bitwa pod Wiedniem". Niby nic nowego - w ciągu ostatnich lat przerobiliśmy przecież wszystkie części "Trylogii", "Bitwę Warszawską", "Generała Nila", "Katyń". Tym razem jednak pomogą nam Włosi. Lub raczej my pomożemy Włochom, ponieważ pomysł na film stał po ich stronie. Film wyreżyseruje Renzo Martinelli, reżyser, który nie boi się powiedzieć, co myśli o multikulturalistach i relatywizmie kulturowym. Jego poprzedni film, w którym zajmował się islamem, był stekiem stereotypów i uprzedzeń. Czy "Bitwa pod Wiedniem" naprawdę będzie opowiadać o bitwie, czy o czymś zupełnie innym?
Film Martinelliego opowiada o tym jak dzielni Polacy, z pomocą charyzmatycznego włoskiego zakonnika, Marco D'Aviano, ratują pogrążoną w marazmie i dekadencji ówczesną Europę przed islamską inwazją, która miałaby zniszczyć Kościół katolicki, a tym samym całą europejską cywilizację. Film o bitwie pod Wiedniem został zapowiedziany przez producentów w taglinie jako "zwycięstwo, które zmieniło losy świata" ( w domyśle - chrześcijańskiego, europejskiego świata), który w przeciwnym wypadku utraciłby swoją tożsamość.
Bitwę wygraliśmy spektakularnie - i należy być z tego dumnym, bo faktycznie jako Polacy jesteśmy zwykle dużo lepsi w celebrowaniu tego, jak "z honorem lec", a szkoda. Nie mam nic przeciwko produkowaniu obrazów, które są kolejnymi filmowymi wersjami matejkowskiej bitwy pod Grunwaldem, niech już sobie nawet będą kiepskiej jakości artystycznej. Kino batalistyczne być musi i fajnie jest oglądać, jak żeśmy wygrywali, szczególnie kiedy na boiskach piłkarskich kiepsko.
Nie podoba mi się natomiast, jeśli matejkowski obraz, który jest zachwycającą dla jednych i kiczowatą dla drugich narodową cepelią, staje się nagle polityczną agitką z tezą, przestaje cokolwiek mówić o historii i dążyć do jej rekonstrukcji, a staje się raczej brzydkim manewrowaniem przy pamięci historycznej i, pod płaszczykiem dekoracji z epoki, wygłasza radykalne komentarze na temat współczesności.
Ze swoją oceną oczywiście wstrzymam się do czasu obejrzenia filmu, ale z tego, czego dowiedziałam się do tego pory, wynika dla mnie, że opowieść o bitwie może być tutaj zaledwie pretekstem dla reżysera do wygłoszenia tezy, że chrześcijańska Europa jest w odwiecznym konflikcie z islamem i jest to sprawa tak samo aktualna dzisiaj, jak i pod Wiedniem, a kto wie - czy nie podobnie ostro zarysowana.
Mam wrażenie, że film Martinelliego chce wezwać - Europo, znów zmagasz się z Islamem - ich terrorystami, ich doktryną, emigrantami - zobacz, już to przerabialiśmy! Znów tkwisz w marazmie, jesteś podobnie tchórzliwa i dekadencka, zadziałaj! Polska cię znów obudzi ( z niewielką pomocą włoskich filmowców).
Polscy waleczni katolicy znów będą przedmurzem, które zatrzyma falę. Póki co, nie trzeba na szczęście wychodzić na pole bitwy - teren walk się zmienił. Teraz boje toczą się w kulturze, a raczej w popkulturze. I tutaj "Bitwa pod Wiedniem" wparowuje z impetem, chcąc zapisać w świadomości rodaków i nie tylko ( film będzie dystrybuowany w 50 krajach), że żyjemy w niebezpiecznych czasach starcia dwóch cywilizacji, jak to już w historii bywało i nie możemy pozostać obojętni na wezwanie.
Pierwszą wadą reżysera "Bitwy", która powinna go dyskwalifikować jako reżysera tych rozmiarów superprodukcji jest jego słabość jako rzemieślnika. Jego filmy są krytykowane za techniczne niedoróbki, niekonsekwencje montażowe, małą wiarygodność historyczną - krótko mówiąc - za fuszerki na poziomie merytorycznym i wykonawczym. Ale nic to - nie pierwszy to średniej formy reżyser, który zrobi film o historii Polski. Przeżyjemy.
Rozumiem, że wrażenie na polskich dystrybutorach zrobiły nazwiska aktorów, którzy pojawiali się w filmach Enzo. A byli to między innymi Rutger Hauer, Donald Sutherland i Harvey Keitel. Stara hollywoodzka gwardia - czyli nie tak źle. Oczywiście, są to filmy z ostatnich lat, więc można by również złośliwie dodać, że znani aktorzy zgodzili się na udział w jego produkcjach, bo nikt inny nie chciał ich zatrudniać, albo nikt nie chciał im już dobrze płacić.
Ten jednak dość duży jak na Europę prestiż pozwolił zgromadzić na planie znanych polskich aktorów i nie tylko. Jerzy Skolimowski zagra Jana III Sobieskiego, Daniel Olbrychski wieli się w Generała artylerii koronnej, Alicja Bachleda Curuś w Księżnę Eleonorę Lotaryńską, Hetmana Wielkiego Koronnego zagra Borys Szyc, zaś austriackiego cesarza Leopolda I, Piotrek Adamczyk. Borys Szyc, jak relacjonuje producent, miał powiedzieć, że nie chce grać żadnego "pieprzonego austriackiego oficera".
Gra więc dzielnego Polaka. Na pewno zyska dzięki temu fanów wśród grupy, która nie odróżnia aktorów, od postaci, które grają ( zalicza się do niej zresztą jeden z aktorów ekipy, Daniel Olbrychski). Odważna wydaje mi się decyzja Piotrka Adamczyka, który w tym, jakże pochwalnym narodowym filmie zdecydował się zagrać brzydkiego, śmiesznego, tchórzliwego, "przeżartego dekadencją" Austriaka. Być może miał ochotę wreszcie wziąć naród pod włos, po tych wszystkich chopinach i papieżach.
Tak przedstawia się obsada. Do tego, jak chwali się producent, 10 tysięcy statystów i 3 tysiące koni.
Drugą wadą reżysera, moim zdaniem wiele bardziej problematyczną, jest jego, w dość jasnych słowach formułowany, światopogląd. Oczywiście - każdy swój światopogląd niech ma i wyraża. Ale niech nie robi pod niego filmów wtykając mi, że mają uniwersalne walory edukacyjne, religijne i trzeba nimi kształcić dzieci. A tak zapowiadana jest Bitwa Warszawska. Poprzedni zaś film tego reżysera, w którym zajmował się islamem, sugeruje, że raczej nie oddziela swojego bardzo krytycznego wobec islamu światopoglądu od swojego filmowego fachu. Ów film, powstały w 2006 roku, nosił tytuł "Szlachetny Kamień"( The Stone Merchant)
O co chodziło: Profesor Alceo Bandidni uważa, ale Zachodnia Europa przymyka oko na niebezpieczeństwa islamskiego fundamentalizmu. Pisze i wykłada "Historię terroryzmu" na rzymskim uniwersytecie. Jest też ofiarą ataku terrorystycznego, w którym stracił obie nogi. Na wakacjach w Kapadocji ze swoją żoną spotykają tajemniczego handlarza kamieniami szlachetnymi o imieniu Ludowico. Alceo podejrzewa, że ów prowadzi podejrzane interesy i chce uwieść jego żonę. Policyjni anty-terroryści mu nie wierzą. Tymczasem on, okazuje się konwertytą, członkiem Al-Kaidy, którzy chce użyć zakochanej w nim kobiety jako samobójczej terrorystki, która mogłaby podłożyć bombę na promie na kanale La Manche.
Martinelli nakręcił film o strachu przed obcym, w tym wypadku muzułmaninem. Boimy się, że obcy zabierze nam nasze dobra, ziemie i że uwiedzie nasze kobiety. Film ten był ostro krytykowany przez włoską lewicę, o czym kilka dni temu pisał także portal wpolityce.pl. Dacia Valent, przedstawicielka Islamskiej Ligi Przeciw Zniesławieniom, oskarżała, że "przypomina on nazistowską propagandę stosowaną wobec Żydów".
Jej poglądy podzieliło wielu młodych włoskich muzułmanów. Na konferencji na temat filmu Martinelli miał powiedzieć, że zadaniem filmu było "zaalarmowanie multikulturalistów, którzy usprawiedliwią cokolwiek i chcą otworzyć europejskie granice - to wszystko muzułmanie zaś widzą jako słabości i wykorzystają je przeciwko nam", ostrzegał. Renzo nie wysyła sygnałów słabości. Podobno nosi przy sobie pistolet.
Aktorzy skarżyli się na jego jednostronną prezentację islamu, ale reżyser nie chciał zmieniać opowieści w najmniejszym stopniu. Konsultant do spraw islamu mógł się wypowiadać tylko w kwestii kostiumów. Uprzedzenia i stereotypy zostały w filmie tak, jak to zostało zaplanowane. Tagline brzmiał : "Żyje jak my. Mówi jak my. Ale nas nienawidzi". Strach przed obcym jest najsilniejszy, jeśli nie możemy go odróżnić od swoich. Renzo każe nam być czujnymi.
Nie wróży to dobrze "Bitwie". Tym bardziej, że producent wydaje się uważać, że pochlebia nam, Polakom, porównując obalenie przez Solidarność komunizmu do zatrzymania islamskiego pochodu, a obie te rzeczy do faktu, że Polska przyczyniła się do tego, że Rosja nie opuściła fazy grupowej rozgrywek na Euro. Co ma piernik do wiatraka, że tak powiem? Pomieszanie z poplątaniem osiągnęło absurd.
Mam nadzieję, że zdrowy rozsądek uratuje Polaków przed tym, aby ten film funkcjonował jako "alarm", o którym wspominał Martinelli, bo jeśli tak się stanie, to po raz kolejny nasz kraj zostanie wyzwany - tym razem nie od antysemickich, a antyislamskich.
I to nie dlatego, że taki jest, tylko dlatego, że radość z wygranej bitwy i napływu zagranicznych pieniędzy i zainteresowania do polskiego kina nie uchroniła nas przed połapaniem się w porę, że reżyser, który poprowadzi nam tę armię, wcale nie idzie nam z odsieczą, ale podkłada nam świnię.