Od kilku tygodni Julia Przyłębska wprowadza swoje porządki w Trybunale Konstytucyjnym. Jak na nominatkę PiS przystało zaczęła od ograniczenia pracy mediów. Ale historia jej wyboru na prezesa TK jest pełna naruszeń prawa. Mówią tak nie tylko ci, którzy krytykują PiS od początku wojny z TK, ale nawet sędzia Piotr Pszczółkowski, wybrany głosami PiS do Trybunału.
"Ta pani" – tak o Julii Przyłębskiej mówi prof. Andrzej Rzepliński. Inni prawnicy także kwestionują jej wybór, choć wyrażają to nieco delikatniej. Ale najbardziej miażdżące są fakty: konkretne zapisy ustaw i uderzające w oczy ich łamanie. Pokazał je w "Czarno na białym" w TVN24 Tomasz Marzec. Skumulowanie tych informacji w 15-minutowym reportażu robi wrażenie.
Problemy zaczynają się od tego, że Konstytucja nie przewiduje funkcji "pełniącego obowiązki prezesa Trybunału Konstytucyjnego". Po upływie kadencji Andrzeja Rzeplińskiego powinien zastąpić go wiceprezes Stanisław Biernat, a nie wyznaczona przez Andrzeja Dudę Przyłębska.
Jeszcze bardziej skandalicznie wygląda sama procedura wyboru. Już abstrahując od tego, czy powinni w niej brać udział sędziowie wybrani na zastępstwo, nagięto inne przepisy. Po pierwsze w Zgromadzeniu Ogólnym musi brać udział komplet sędziów, czyli 15. Tymczasem Przyłębska dała im tylko cztery godziny na przyjazd, przez co nie stawił się Stanisław Rymar, który nie zdążył wrócić z urlopu.
Za złamanie prawa uważają to nie tylko krytycy PiS, ale też sędzia Piotr Pszczółkowski, który został wybrany do Trybunału razem z Julią Przyłębską. Nie uznaje jej wyboru i domaga się przeprowadzenia głosowania jeszcze raz. Tym bardziej, że to nie jedyna wątpliwość.
Sędziowie muszą nie tylko wskazać dwa nazwiska kandydatów, ale też podjąć uchwałę o ich przekazaniu prezydentowi. Jak wynika z protokołu, do którego dotarł dziennikarz TVN24 takiej uchwały nie było. To dlatego, że przy wątpliwościach sędziego Pszczółkowskiego stronnicy Przyłębskiej nie mieliby większości. Nagięto, jeśli nie złamano prawo, a Andrzej Duda się pod tym podpisał.