– Piłka nożna. Kobiet. Żartujesz sobie, prawda? – jęknął fotograf, kiedy dowiedział się, dlaczego deszczowe lutowe popołudnie ma spędzić w pociągu relacji Warszawa-Konin. – Rugbystki mogliśmy zrobić. To jest widowiskowe. Albo damski boks. Crossficiary – od biedy – gderał, kiedy mijaliśmy Kutno. – Karola, przecież tego nikt nie ogląda. Ja im dobrze życzę, ale wiesz, jak ludzie u nas do piłki kobiet podchodzą… – wzdychał, kiedy po paru godzinach staliśmy przed konińskim dworcem głównym. I co do zasady – miał rację. ‘Kobiecy futbol” to w Polsce bardzo kontrowersyjny związek wyrazowy. Pytanie dlaczego, jest zasadne, a odpowiedź – wcale nie taka oczywista.
Na zadaniu pod tytułem: wymień mistrza polski piłki nożnej kobiet, polegnie wielu fanów i, nie ma co się oszukiwać – fanek, piłki w naszym kraju. Ale odpowiedź na pytanie: “dlaczego?”, wcale nie brzmi: “Bo nikt nie chce kobiecej piłki oglądać”, ale raczej: “Nikt nie wie, że chciałby oglądać”, a to bardzo duża różnica. I choć o emocjach, jakich dostarczają poszczególne dyscypliny sportu dyskutować nie wypada, aż trudno uwierzyć, tym, którzy przekonują że mecze obecnego Mistrza Polski i uczestnika kobiecej Ligi Mistrzyń, Medyka Konin, są z nich kompletnie wyzute. Argument co najmniej naciągany w ustach przedstawicieli nacji, która pasjonuje się skokami narciarskimi.
Kobiecym footballem ewidentnie nie pasjonował się wiozący nas na stadion Medyka taksówkarz. Rzucone z tylnego siedzenia pytanie o to, czy chodzi na mecze piłkarek skwitował łypnięciem oka w lutesterko i wymijającym chrząknięciem. – Iiiitaaam – stwierdził stanowczo, poprawiając jedną rękę na kierownicy zdezelowanego mercedesa, drugą – podkręcając lekko przerzedzonego wąsa. Nie wierząc w pecha, jakim miało być wybranie auta z jedynym nierozmownym taksówkarzem na świecie, pytam dalej: – Ale jak to, w ogóle pan nie ogląda? Takie mistrzynie w mieście, myślałam, że co tydzień pełny stadion…? Odpowiedź nie zaskoczyła: – Iiiiitam, paaani… – westchnął wąsacz, po chwili dodając jednak: – No byłem parę razy. Ale tylko do połowy wysiedziałem. Dłużej się jakoś tak nie złożyło – stwierdził, skręcając gwałtownie kierownicę i gasząc rzężący silnik na parkingu przed stadionem Medyka.
– Do połowy? Tak powiedział? – wrzasnął trener i prezes Medyka – Roman Jaszczak, kiedy siedzieliśmy już w jego gabinecie w siedzibie klubu. Złapaliśmy odruchowo szklanki z kawą. Ręka prezesa niebezpiecznie składała się do uderzenia w blat stołu. – Wie pani, ile ja wytrzymałem ostatnio na meczu Górnika? 10 minut wytrzymałem! – stwierdził stanowczo, ale w jego głosie zadźwięczała też nutka dumy. Uzasadniona, bo Medyk Konin to praktycznie autorski projekt prezesa-założyciela drużyny, a fakt, że jeśli chodzi o sukcesy, piłkarze w Koninie mogą piłkarkom najwyżej sznurować korki, w dużej mierze jest jego zasługą.
– Dzisiaj na facetów też “nikt” tu nie chodzi. Biuro jest przy stadionie, więc na bieżąco obserwuję frekwencję. Górnik ma tyle samo kibiców, co Medyk. Nie ma żadnej różnicy. Tylko że na nasze mecze nie przychodzą kibole, a na meczach Górnika zawsze garstka jest. I to oni nakręcają tę nienawiść, zwłaszcza w internecie - tłumaczy prezes.
-Na ¼ Champions League Medyk – Glasgow przyszło 4 tysiące osób. To był pierwszy moment od 20 lat, kiedy całe miasto było zakorkowane. Konin stanął na godzinę, bo 4 tysiące ludzi wyszło ze stadionu. Ostatni raz tyle ludzi było tu na meczu piłkarzy w 1997, kiedy Aluminium Konin grało tu z Polonią Warszawa, Olisadebe nie strzelił karnego, a Aluminium przeszło do Pucharu Polski – tą anegdotą i szelmowskim uśmiechem prezes kwituje moją opowieść z taksówki, ucinając spekulacje na temat tego, że kobieca piłka nie może cieszyć się powodzeniem. Nie zaprzecza jednak, że rywalizacja pomiędzy miejscowymi klubami istnieje. – Dostajemy większe dotacje z Urzędu Miasta, to się niektórym nie podoba – przyznaje. Czemu wsparcie dla utytułowanych piłkarek miałoby koninian razić? – Bo kobieca piłka to ostatni bastion męskiego szowinizmu! – wykrzykuje, a szklanki brzęczą o spodki.
Pytam, jak w strukturach tego konińskiego bastionu radzą sobie kobiety, podejrzewając, że może panować tu jednak system męsko-autorytarny. Prezes znów się uśmiecha tym razem z satysfakcją, że sama władowałam się na minę: – Zarząd składa się z czterech osób – dwóch facetów i dwóch kobiet. W tej chwili w klubie pracuje 14 trenerów, w tym, nie licząc mnie, jeden mężczyzna – kwituje radośnie, a jego słowa potwierdzają piłkarki, które właśnie w tej chwili weszły do gabinetu.
Sandra Sałata, Anna Gawrońska i Katarzyna Daleszczyk z pierwszej drużyny Medyka o piłce opowiadają chętnie, chociaż od początku widać, że udział w akcji pod tytułem: “Pokażmy kobiety w sporcie” trochę im nie leży. – Media przypominają sobie o nas, kiedy trzeba znaleźć silne kobiety, albo wzbudzić kontrowersje. Ludzie szukają sposobu aby przełamać szowinistyczne stereotypy, które, nie da się ukryć wciąż funkcjonują. Nadal jesteśmy postrzegane niszowo – przyznaje Anna.
– I to wszystko przez panią – trener rzuca mi surowe spojrzenie. – Tak, tak. Pani tu przyjedzie raz, zrobi ten swój artykuł o silnych kobietach i już nie wróci. A nam są potrzebni dziennikarze, którzy będą regularnie przychodzić na mecze, podawać wyniki – tłumaczy. W obronę biorą mnie piłkarki: – Potrzebni nam są tacy i tacy dziennikarze. Chcemy, żeby było o nas jak najgłośniej. Mnóstwo osób nie ma pojęcia, że taki sport, jak kobieca piłka, istnieje – uspokaja trenera Katarzyna, a Sandra dodaje: – Czy o nas piszą, czy nie, i tak będziemy robić swoje. Bo to kochamy.
Z resztą fakt, że kobieca piłka to “sprawa” PZPN-u nie jest tak oczywisty – przynajmniej nie po wejściu na związkową stronę, na której w tle po bokach znajdują się dwie sylwetki – obie męskie. Co ciekawe, parytetów wizerunkowych nie przestrzegali również graficy zatrudnieni przez PZK i PZPS – na pierwszy rzut oka zarówno w kosza, jak i w siatkę, w Polsce grają tylko mężczyźni.
Nakłady na kobiecą piłkę bywają większe – za granicą. – Piłkarka Olympique Lyon zarabia 200 tysięcy euro. Cały Medyk – dwa i pół raza mniej. Legia Warszawa ma ponoć 150 milionów złotych budżetu, więc załóżmy, że męski Olympique ma 150 mln euro. Dziewczyny niech mają 10 mln euro. To jest zupełnie inny rząd wielkości niż nasze 700 tysięcy złotych, bo tyle ma Medyk. Jasne – nasi piłkarze też mają mniej w porównaniu z Zachodem, ale te dysproporcje nie są tak dotkliwe – tłumaczy trener Jaszczak zapewniając jednak, że dziewczyny w Medyku pod względem finansowym nie mają najgorzej – klub zapewnia stypendium, trener pomaga znaleźć pracę w szkole. Stabilizacja w życiu przekłada się na wyniki – Medyk od trzech sezonów nie oddaje Mistrzostwa Polski, a od 2003 nie było roku, żeby jego zawodniczki nie stanęły na podium.
Do aspektu finansowego doliczyć trzeba jednak jeszcze jeden czynnik dla kobiecych drużyn problematyczny – fakt, że doba ma tylko 24 godziny. – Kiedy mieszkałam w Poznaniu, plan dnia miałam ekstremalny – opowiada Sandra, kiedy pytam, w jaki sposób łączą pracę z treningami. – Szłam do pracy na 5 rano, kończyłam o 13. Robiłam wpłatę do banku, służbowy przelew. Była 14. Jedząc obiad pędziłam na stację, bo o 15 miałam pociąg do Konina. Z dworca na stadion jest pół godziny drogi. 16:30 zaczynał się trening. Po treningu z powrotem do pociągu. O 22 najpóźniej musiałam być w łóżku, żeby następnego dnia znowu zdążyć na 5 do pracy. I tak codziennie – opowiada, dzisiaj już z uśmiechem, ale można sobie wyobrazić, że parę miesięcy temu mógł to być drażliwy temat.
Do szkoły czy do pracy chodzi każda piłkarka. W kontekście męskiej piłki taka sytuacja również ma miejsce - w najniższych ligach. – Ekstraklasa, pierwsza i druga liga panów – u nich treningi trwają tyle samo, co u nas. Tyle tylko, że ani przed, ani po nie muszą iść do pracy – tłumaczy Anna. W Polsce perspektyw na pełne poświęcenie się treningom dziewczyny z Konina nie mają. Trampkarze mogą jeszcze liczyć, że pewnego dnia jakiś zagubiony na okręgowym boisku skaut zaproponuje im etat w Legii, Polonii czy Lechu. Tak się jednak składa, że w kobiecej piłce odpowiednikiem Łazienkowskiej, Konwiktorskiej i Bułgarskiej w jednym, jest konińskie Podwale. Wyżej się już nie da.
Piłkarki przyznają jednak, że w porównaniu z mężczyznami grają jednak mniej: – My mamy tylko Puchar Polski, u nich rozgrywek jest więcej. W rozgrywkach międzynarodowych mamy tylko Ligę Mistrzyń, nie mamy pucharu UEFA – tłumaczy Katarzyna. Żadna nie zaprzecza jednak, że chęć gry w piłkę wymaga determinacji: – Musimy być zorganizowane, poukładać sobie cały dzień tak, żeby ze wszystkim się wyrobić i na koniec dać z siebie 200 procent na treningu – choćby się padało na twarz – dodaje Anna.
O tym, że miłość do kobiecej piłki jest miłością trudną bardzo dobrze wie Sandra, która kiedyś… wyleciała przez nią ze szkoły. – W gimnazjum chodziłam do Szkoły Mistrzostwa Sportowego do klasy piłkarskiej. W połowie roku okazało się jednak, że dziewczyny nie mogą już trenować z chłopakami, a ja mam sobie poszukać innej klasy. Bez słowa wyjaśnienia – przyszło pismo z PZPN-u i już – opowiada, dodając, że ani na chwilę nie przyszło jej przez myśl, że mogłaby przestać trenować. – W internecie znalazłam Medyka, zgłosiłam się i tak już zostałam – śmieje się.
Co przyciąga dziewczyny do piłki? – Finezja, agresja, zaciętość, upór, piękno – tak Katarzyna opisuje damski football. – Może nasza piłka nie jest taka piękna, jak u facetów, motoryka jest inna. Ale też potrafimy grać technicznie, taktycznie, pięknie. Największa różnica jest chyba w poziomie agresji. Jak gramy, to na nic nie patrzymy – zapewnia, a mi przypomina się krążący po sieci filmik: Piłkarskie bożyszcze - Ronaldo, zwija się z bólu na murawie chwilę po tym, jak odstawił swój popisowy numer pod tytułem: potknij się o własną nogę, zalej łzami i licz na to, że sędzia jest członkiem twojego fanclubu. W kolejnej scenie: dziewczyna, której przed sekundą przetrącono nos, beznamiętnie ociera “farbę” i biegnie dalej. Piłkarki, owszem, filmik znają. – Tylko że wiesz, to była rugbystka – mówi Sandra, lekko się uśmiechając i demaskując brak mojego footballowego obycia. – Ale coś w tym jest. U nas obowiązuje zasada: piłka przejdzie, ale zawodniczka – nigdy – dodaje.
Inna różnica tkwi w przewidywalności, a właściwie jej braku. – Można do połowy wygrywać czterema bramkami i na koniec przegrać. Faworyt nigdy nie jest faworytem. Jak oglądam mecz męskich drużyn, wydaje mi się, że oni mają na tym boisku masę czasu - rozgrywają powoli, myślą co i jak zagrać. U kobiet tego czasu nie ma. W jednej sekundzie masz piłkę, w drugiej – przeciwnika na nodze – opowiadają dziewczyny. Słysząc o tej nieprzewidywalności, trochę rzednie mi mina, bo to gotowa podkładka dla wyznawców teorii kobiety, jako bytu emocjonalnie niestabilnego, ale piłkarki tylko parskają śmiechem. – Uważam, że właśnie dlatego firmy bukmacherskie dużo tracą nie interesując się kobiecą piłką – ripostuje Sandra.
Dystans do siebie, ciężka praca i determinacja – to dzisiaj napędza kobiecy football w Polsce. Dziewczyny mówią, że na świecie jest podobnie – football to nie hobby, to stan umysłu, nieustanne życzeniowe myślenie, które w wielu krajach przekłada się w końcu na rzeczywistość. We Włoszech na przykład trenerką reprezentacji mężczyzn do lat 16 została niedawno Patrizia Panico. Piłkarki prognozują, że u nas też może do tego dojść… za jakieś 10 lat, bo na razie wysokie stanowiska trenerskie są obsadzone. – To jest zamknięta grupa. Do obecnej elity trudno wejść nawet innym mężczyznom. Ale w przyszłości nie jest to niemożliwe, bo kobiety są coraz lepiej przygotowane merytorycznie – twierdzi Anna.
Na początek jednak wypadałoby zmienić sposób postrzegania samych piłkarek. – Jest taki szwedzki piłkarz, Zlatan Ibrahimovic, kojarzysz go? – upewnia się Sandra. – Jakiś czas temu bardzo obraził się na media, bo zapytano go kto jest jego zdaniem lepszym graczem: on, czy Lotta Schelin – opowiada Sandra. Pomijając fakt, że gwiazdor określił takie porównanie jako “żart”, to fakt, że nikt w Szwecji nie musiał zastanawiać się, kim Lotte Schelin jest mówi dużo. Ciekawe za ile lat Lewandowski obrazi się za porównanie do którejś z zawodniczek Konina? Oby nie był już wtedy na emeryturze.