Noblista Paul Krugman wzywa: Zakończcie ten kryzys TERAZ!
Paul Krugman
27 czerwca 2012, 14:09·15 minut czytania
Publikacja artykułu: 27 czerwca 2012, 14:09Kryzys, który nas obecnie dotyka, jest w gruncie rzeczy nieuzasadniony. Niepotrzebnie aż tak cierpimy, niepotrzebnie rujnujemy życie tak wielu ludzi. A zakończyć można go łatwiej i szybciej, niż nam się wszystkim wydaje. Wszystkim, oprócz tych, którzy przeanalizowali ekonomię gospodarek dotkniętych kryzysem oraz historyczne dowody na to, jak w takich gospodarkach funkcjonują strategie polityczne.
Prawda jest taka, że gospodarkę moglibyśmy uzdrowić z niezwykłą łatwością. Wystarczyłoby zrezygnować z polityki oszczędnościowej wdrażanej na przestrzeni ostatnich lat i tymczasowo zwiększyć wydatki. Dzięki temu moglibyśmy wrócić do poziomu pełnego zatrudnienia szybciej, niż nam się wydaje. Mniejsza o opinię, iż długofalowego problemu nie da się zażegnać przy pomocy krótkofalowego rozwiązania. Skomplikowane? To tylko wrażenie.
Czy nie powinien nas jednak martwić utrzymujący się deficyt budżetowy? Keynes napisał, że „czasem oszczędności powinien być właśnie okres wzrostu gospodarczego, a nie gwałtownego spowolnienia”. W mojej najnowszej książce* oraz na podstawie danych prezentowanych w niniejszym artykule, pokazuję, że nadszedł czas, aby rząd zwiększał wydatki do momentu, gdy sektor prywatny będzie gotowy ponownie dźwignąć gospodarkę. Wówczas Stany Zjednoczone miałyby znacznie korzystniejsze warunki do tego, by uporać się z deficytem, zadłużeniem oraz kosztami jego finansowania.
Tymczasem, by wyprowadzić nas z kryzysu należałoby zwiększyć pomoc federalną dla rządów stanowych i samorządów, co pozwoliłoby odzyskać stanowiska byłym pracownikom sektora publicznego. Warto również, aby Rezerwa Federalna agresywniej podeszła do kwestii złagodzenia ograniczeń ilościowych (tj. zakupu obligacji w celu obniżenia długoterminowych stóp procentowych), a administracja Obamy powinna bardziej zdecydowanie dążyć do redukcji długu właścicieli nieruchomości.
Niektórzy czytelnicy zapytają pewnie, czy program uzdrowienia gospodarki, jaki proponuję, nie jest przypadkiem niedopuszczalny z punktu widzenia polityki oraz czy promowanie takiego rozwiązania nie jest stratą czasu. Moje odpowiedzi brzmią: niekoniecznie i na pewno nie. Szanse na prawdziwy zwrot w polityce, odejście od obsesji oszczędzania widocznej na przestrzeni kilku ostatnich lat i koncentrację na tworzeniu stanowisk pracy, są większe, niż powszechnie się uważa. Ostatnie doświadczenia nauczyły nas czegoś bardzo ważnego o polityce. Znacznie lepiej jest bronić swoich przekonań i mówić głośno o tym, co w rzeczywistości należy zrobić, niż starać się zachować pozory umiarkowania i rozsądku, i uznać argumenty przeciwników. Można pójść na kompromis w sprawie strategii, ale nigdy w kwestii prawdy.
Na początek omówię możliwość zmiany kierunku polityki.
Najskuteczniejszy jest sukces
Eksperci chętnie wypowiadają sądy na temat potrzeb i przekonań amerykańskiego elektoratu, a tę pozornie publiczną opinię często wykorzystuje się, by odrzucać jakiekolwiek propozycje wprowadzenia znaczących zmian polityki, szczególnie padające ze strony lewicy. Mówi się, że Ameryka to kraj centro-prawicowy, co wyklucza jakiekolwiek poważne inicjatywy wiążące się z nowymi wydatkami rządowymi.
Szczerze mówiąc, istnieją granice, zarówno po stronie prawicy jak i lewicy, których polityka prawdopodobnie nie jest w stanie przekroczyć nie wywołując wyborczej katastrofy. George W. Bush przekonał się o tym podczas próby prywatyzacji sektora ubezpieczeń społecznych po wyborach w 2004 roku. Społeczeństwu pomysł ten bardzo się nie spodobał, a planowane radykalne działania w tej sprawie szybko utknęły w martwym punkcie. Taki sam los spotkałby najpewniej każdą podobną liberalną propozycję, jak na przykład plan wdrożenia prawdziwie „społecznej medycyny”, dzięki czemu cały system opieki zdrowotnej stałby się programem rządowym, takim jak Wydział administracji ds. zdrowia weteranów. Jednak w przypadku środków politycznych, których jestem zwolennikiem, czyli środków mających na celu pobudzenie gospodarki a nie jej przekształcenie, opinia publiczna nie jest już tak spójna i zdecydowana, jak sugerują codzienne sprawozdania.
Eksperci oraz niestety pracownicy Białego Domu lubią opowiadać bajki na temat tego, co w ich mniemaniu, dzieje się w umysłach wyborców.
W roku 2011 dziennikarz The Washington Post, Greg Sargent, podsumował argumenty, jakich bliscy współpracownicy Obamy używali, by uzasadnić dlaczego naciskają na cięcia wydatków, a nie na tworzenie miejsc pracy:
Zdecydowane działanie zyskałoby Obamie opinię człowieka, który przywrócił sprawne funkcjonowanie Waszyngtonu i zadbał o podstawy finansowania zobowiązań, oczyściłoby pole pod kolejne projekty priorytetowe i jednocześnie uspokoiłoby kandydatów niezależnych obawiających się o poziom kontroli nad państwem.
Żaden politolog, który analizował zachowania elektoratu nie zgodzi się z twierdzeniem, jakoby wyborcy angażowali się w tak zawiłe rozumowanie. Większość politologów gardzi tym, co dziennikarz magazynu Slate, Matthew Yglesias, nazywa błędnym rozumowaniem ekspertów, czyli przekonaniem wielu komentatorów życia politycznego, że ich ulubione tematy całkowicie pokrywają się z zainteresowaniami elektoratu.
Większość wyborców zajętych jest życiem codziennym, pracą i dziećmi. Nie mają ani czasu, ani chęci zgłębiać i szczegółowo analizować problemów związanym z polityką. Zwracają natomiast uwagę na to, czy stan gospodarki się polepsza czy pogarsza i tę informację uwzględniają podczas głosowania. Według analiz statystycznych poziom wzrostu gospodarczego w ciągu około trzech kwartałów przed wyborami jest absolutnie najważniejszym czynnikiem wpływającym na rezultat wyborów.
Wynika z tego, że najlepszą strategią z punktu widzenia polityki nie jest strategia popierana przez grupy fokusowe, ani przez autorów artykułów w The Washington Post. Jest to strategia, która niesie za sobą wymierne rezultaty. Niestety zespół Obamy do tego wniosku doszedł zbyt późno. Ktokolwiek wprowadzi się w przyszłym roku do Białego Domu najlepiej zadba o swoje interesy polityczne robiąc to, co z punktu widzenia gospodarki zrobić należy, a zatem dołoży wszelkich starań, by zakończyć obecny kryzys. Jeśli zatem wdrożenie ekspansywnej polityki fiskalnej i monetarnej oraz umorzenie długu to sposób, by gospodarka ruszyła do przodu, podjęcie działań w tym kierunku będzie mądrą decyzją polityczną, pozostającą jednocześnie w interesie narodowym.
Czy istnieje jednak realna szansa wcielenia tych postanowień w życie?
Kształt krajobrazu politycznego po wyborach na razie pozostaje tajemnicą. Wygląda jednak na to, że istnieją trzy możliwości: prezydent Obama zostanie wybrany ponownie, a demokraci odzyskają kontrolę w Kongresie; Mitt Romney wygra wybory prezydenckie, a republikanie dodadzą większość w Senacie do pakietu kontrolnego w parlamencie, lub też prezydent zostanie ponownie wybrany, ale będzie musiał stawić czoła przynajmniej jednej niesprzyjającej mu izbie Kongresu. Co można zrobić w każdym z tych przypadków?
W sytuacji pierwszej, gdy Obama triumfuje, najłatwiej jest sobie wyobrazić, że Ameryka zrobi wszystko, by przywrócić miejsca pracy. Administracja Obamy miałaby zatem kolejną szansę podjąć działania, których nie udało się zrealizować w 2009 roku. Ponieważ mało prawdopodobne jest, że Obama zdobędzie w Senacie większość 60 głosów uniemożliwiającą przeciwnikom obstrukcję parlamentarną (tzw. filibuster-proof majority), podjęcie tak zdecydowanych kroków wymagać będzie ugody, która pomogła demokratom przeprowadzić reformę opieki zdrowotnej i której użył Bush, by dwukrotnie wprowadzić w życie obniżkę podatków. Zgoda. Jeśli nawet nerwowi doradcy ostrzegają o politycznych efektach ubocznych, Obama powinien pamiętać, czego nauczył się podczas swej pierwszej kadencji, mianowicie że najlepszą strategią gospodarczą z punktu widzenia polityki jest działanie, które przynosi namacalne korzyści.
Zwycięstwo Romneya stworzyłoby zupełnie inną sytuację. Pozostając wiernym republikańskiej ortodoksyjności, odrzuciłby wszelakie działania rządu w kwestiach przeze mnie popieranych. Nie wiadomo jednak czy Romney wierzy w cokolwiek, co obecnie mówi. Jego dwóch głównych doradców ds. gospodarki, N. Gregory Mankiw z Harvardu oraz Glenn Hubbard z uniwersytetu Columbia, są zagorzałymi republikanami, choć w kwestii makroekonomii zgadzają się z założeniami keynesizmu. Faktycznie, we wczesnej fazie kryzysu Mankiw wzywał do zdecydowanego podniesienia zakładanego poziomu inflacji, co było i nadal jest pomysłem znienawidzonym w szeregach jego partii. Tak jak można się było spodziewać, propozycja ta wywołała spore poruszenie, a Mankiw zamilkł w tej sprawie. Pozostaje nam mieć nadzieję, że w kręgach Romneya panują poglądy znacznie bardziej realistyczne od tego, co w swych przemówieniach przekazuje nam sam kandydat oraz że kiedy tylko obejmie urząd zdejmie maskę i ujawni swoją prawdziwie pragmatyczną, keynesowską naturę.
Oczywiście wielki naród nie powinien żyć nadzieją, że dany polityk jest oszustem, który nie wierzy w nic, w co twierdzi że wierzy. Z pewnością nie daje to też podstaw, by głosować na kogoś takiego. Mimo to, nawet jeśli republikanom uda się wygrać w listopadzie, być może wysiłek włożony w walkę o tworzenie nowych miejsc pracy nie pójdzie na marne.
I wreszcie, co się stanie, jeśli Obama wróci na stanowisko, a Kongres Demokratów nie, co jest dość prawdopodobne? Co powinien zrobić Obama i jakie są szanse na podjęcie działań? Według mnie prezydent, pozostali demokraci oraz ekonomiści wyznający zasady keynesizmu powinni swoje wysiłki koncentrować na tworzeniu miejsc pracy i naciskać na członków Kongresu blokujących ich działanie.
Nie tak działała administracja Obamy przez pierwsze dwa i pół roku. Do informacji publicznej trafiły właśnie raporty dotyczące wewnętrznych procesów podejmowania decyzji przez administrację w latach 2009-2011. Wynika z nich, że polityczni doradcy prezydenta zalecali mu nigdy nie prosić o rzeczy, których nie będzie mógł dostać, co według nich mogło osłabić jego wizerunek. Ponadto, doradcy ds. gospodarki, jak na przykład Christina Romer, którzy nalegali, by podnieść wydatki w celu tworzenia miejsc pracy, zostali odsunięci, ponieważ jak twierdzono, społeczeństwo nie wierzy w takie działania i bardziej martwi się deficytem budżetowym.
Uwaga ta spowodowała jednak, że nie tylko prezydent popadł w obsesję na temat deficytu i wezwał do oszczędzania. Również dyskusje całego narodu przestały koncentrować się wokół tworzenia miejsc pracy. Tymczasem stan gospodarki pozostał słaby, a społeczeństwo, co zrozumiałe, wini za to prezydenta, ponieważ jego stanowisko nie różniło się w sposób zdecydowany od poglądów Partii Republikańskiej (GOP).
We wrześniu 2011 roku Biały Dom zmienił wreszcie taktykę proponując projekt tworzenia miejsc pracy, który choć daleki od ideału, był znacznie potężniejszy niż oczekiwano. Nie było szans, by plan został przyjęty przez Izbę Reprezentantów, w której większość stanowią republikanie, a Noam Scheiber z The New Republic napisał, że personel polityczny Białego Domu „zaczął obawiać się, że rozmach przedsięwzięcia mógłby zacząć działać na ich niekorzyść, więc zalecono jego ograniczenie”. Tym razem jednak Obama stanął po stronie ekonomistów i przy okazji udowodnił, że członkowie personelu politycznego nie są ekspertami w swojej dziedzinie. Społeczna reakcja była dość przychylna, a republikanie zostali postawieni w niezręcznej sytuacji za próby obstrukcji.
Na początku tego roku, kiedy w debacie publicznej powrócił temat zatrudnienia, republikanie przyjęli pozycję obronną. W rezultacie administracja Obamy sporo zyskała, nie idąc przy tym na większe ustępstwa. Udało im się wywalczyć zwiększenie ulgi podatkowej od wynagrodzeń (nie była to może idealna zachęta, ale z pewnością skuteczny środek, by zwiększyć zasobność portfeli ludzi pracujących) oraz utrzymanie przez krótszy okres rozszerzonego zasiłku dla bezrobotnych.
W skrócie, doświadczenia Obamy z pierwszej kadencji pokazują, iż omijanie tematu zatrudnienia tylko dlatego, że wprowadzenie w życie ustawy o tworzeniu nowych miejsc pracy wydaje się niemożliwe, nie działa nawet jako taktyka polityczna. Z drugiej strony podkreślanie potrzeby tworzenia miejsc pracy może być dobrą strategią wywierającą presję na przeciwników, by sami zajęli się tą sprawę.
Mówiąc prościej, nie ma powodu, by ukrywać prawdę na temat obecnego kryzysu.
Gospodarka Stanów Zjednoczonych walczy z recesją już od ponad czterech lat. I choć recesja się skończyła, kryzys pozostał. Bezrobocie w USA nieco spada (chociaż rośnie w Europie). Nadal jednak pozostaje na poziomie, który jeszcze niedawno byłby nie do przyjęcia i jest niedopuszczalny również obecnie. Dziesiątki milionów naszych obywateli cierpi z powodu ogromnej biedy, a perspektywy młodych ludzi stają się z każdym miesiącem bardziej ograniczone. A to wszystko dzieje się zupełnie niepotrzebnie.
Faktem jest, że posiadamy zarówno wiedzę jak i narzędzia do tego, by wyjść z kryzysu. Poprzez wdrożenie tradycyjnych założeń ekonomicznych, których zasadność zwiększyła się dzięki ostatnim wydarzeniom, moglibyśmy przywrócić stan prawie pełnego zatrudnienia bardzo szybko, prawdopodobnie przed upływem dwóch lat. Powrót do poprzedniego stanu rzeczy blokują wyłącznie brak przejrzystości intelektualnej oraz politycznej woli.
Pozostaje jednak jeszcze jedna kwestia. Staram się dowieść, że w gospodarce dotkniętej kryzysem, w której stopy procentowe kontrolowane przez organy monetarne są bliskie zeru, potrzebujemy więcej, a nie mniej, wydatków rządowych. Gwałtowny wzrost wydatków federalnych zakończył okres Wielkiego Kryzysu i właśnie podobnego rozwiązania potrzebujemy dzisiaj.
Skąd jednak wiemy, że większe wydatki rządowe pobudziłyby wzrost zatrudnienia? W końcu wielu polityków bezwzględnie ten pomysł odrzuca, twierdząc że rząd nie może tworzyć miejsc pracy. Zgadzają się też z nimi niektórzy ekonomiści. Czy chodzi zatem tylko o przynależność do określonego obozu politycznego?
Cóż, tak być nie powinno. Lojalność partyjna nie może wpływać na opinie w sprawach makroekonomii, tak samo jak nie wpływa na poglądy dotyczące teorii ewolucji czy zmian klimatycznych. Odpowiedź na pytanie o funkcjonowanie gospodarki powinna bazować na dowodach, a nie na przesądach. Jedną z niewielu korzyści kryzysu, w jakim się obecnie znajdujemy, jest znacznie większa ilość badań ekonomicznych na temat efektów zmian poziomu wydatków rządowych. Co pokazują dowody?
Zanim odpowiem na to pytanie muszę wspomnieć o czyhających niebezpieczeństwach, których należy unikać.
Można by pomyśleć, że w celu dokonania oceny wpływu wydatków rządowych na gospodarkę wystarczy przyjrzeć się korelacji między poziomem wydatków i innymi czynnikami, jak rozwój, czy zatrudnienie. Prawda jest taka, że nawet eksperci wpadają czasem w pułapkę utożsamiania korelacji z przyczynowością. Spróbuję zatem podważyć zasadność takiego rozumowania omawiając kwestię wpływu stawek podatkowych na wyniki gospodarcze.
Dogmatem amerykańskiej prawicy jest twierdzenie, że niskie podatki są kluczem do sukcesu gospodarczego. Przyjrzyjmy się jednak relacji pomiędzy podatkami, w szczególności części PKB pobieranej w ramach podatków federalnych, a poziomem bezrobocia w ciągu ostatnich dwunastu lat. Okazuje się, że w latach wysokich podatków poziom bezrobocia był niski i na odwrót (Rysunek 1). Czy zatem sposobem na obniżenie poziomu bezrobocia nie jest właśnie podniesienie podatków?
Nie wierzą w to nawet ci z nas, którzy stanowczo sprzeciwiają się obsesji obniżania podatków. Dlaczego? Ponieważ powyższa korelacja jest pozorna. Na przykład w 2007 roku bezrobocie było stosunkowo niskie, ponieważ na gospodarkę korzystnie wpływał boom na rynku nieruchomości, a połączenie silnej gospodarki i wysokich zysków kapitałowych znacznie zwiększyła przychody federalne, przez co podatki wydawały się wysokie. W roku 2010 po boomie nie było już śladu, przez co ucierpiała zarówno gospodarka jak i wpływy podatkowe. Wyważony poziom podatków były konsekwencją innych czynników, a nie niezależną zmienną napędzającą gospodarkę.
Podobne przeszkody stają na drodze wszelkich prób użycia korelacji historycznych w celu dokonania oceny efektów wydatków rządowych.
Gdyby ekonomia była nauką laboratoryjną, problem można byłoby rozwiązać przeprowadzając kontrolowane eksperymenty. Tak jednak nie jest. Ekonometria, wyspecjalizowana gałąź statystyki, która powinna pomagać w takich sytuacjach, oferuje różnorodne techniki identyfikacji faktycznych związków przyczynowych. W rzeczywistości jednak wyszukane analizy ekonometryczne rzadko przekonują samych ekonomistów, szczególnie gdy dany problem jest blisko związany z polityką.
Co w takim razie można zrobić?
Według najświeższych badań należy szukać „eksperymentów naturalnych”, czyli sytuacji, w których mamy pewność, że zmiany wydatków rządkowych nie reagują na rozwój gospodarczy, ani nie są powodowane czynnikami wpływającymi na gospodarkę w inny sposób. Skąd biorą się eksperymenty naturalne? Niestety głównie z nieszczęść takich jak wojny, zagrożenia wojną oraz kryzysy fiskalne, które zmuszają rządy do cięcia wydatków bez względu na stan gospodarki.
Nieszczęścia, broń i pieniądze
Jak wspomniałem, od czasu rozpoczęcia kryzysu nastąpił rozkwit badań nad efektami polityki fiskalnej na produkcję i zatrudnienie. Zbiór badań szybko się powiększa. Wiele z nich jest zbyt technicznych, by streścić je w niniejszym artykule. Zaprezentuję zatem tylko kilka najważniejszych punktów.
Zacznijmy od Roberta Halla ze Stanford, który przeanalizował wpływ znacznych zmian w rządowych zakupach Stanów Zjednoczonych, koncentrujących się głównie na wojnach, a w szczególności na Drugiej Wojnie Światowej oraz wojnie w Korei. Rysunek 2 przedstawia porównanie zmian w wydatkach militarnych USA i zmian realnego PKB. Obie wartości mierzono jako procent PKB roku poprzedniego w okresie od 1929 do 1962 roku (później niewiele się dzieje). Każdy punkt to jeden rok. Oznaczyłem punkty odpowiadające okresowi wzmożonego zbrojenia podczas Drugiej Wojny Światowej oraz wielkiej demobilizacji, która nastąpiła tuż po niej. Oczywiście znaczące ruchy miały miejsce również w latach, gdy poziom wydatków militarnych był dość stabilny. Mowa tu o gwałtownym spadku w latach 1929-1933 oraz powrót do poprzedniego poziomu w latach 1933-1936. Jednak każdy rok, w którym następowało gwałtowne zwiększenie wydatków, był również rokiem silnego wzrostu gospodarczego, a okres ograniczenia wydatków militarnych po zakończeniu Drugiej Wojny Światowej był rokiem dużego spadku produkcji.
Wynika z tego wyraźnie, że rosnące wydatki rządowe przyczyniają się do wzrostu gospodarczego, a co za tym idzie do powstawania miejsc pracy. Pytanie tylko jak bardzo. Dane dotyczące wydatków militarnych USA są w tej kwestii nieco rozczarowujące. Według nich każdy wydany dolar generuje w rzeczywistości jedynie około 50 centów wzrostu. Jednak podstawowa wiedza na temat historii okresów konfliktów zbrojnych pozwala stwierdzić, że na tej podstawie nie możemy określić, jak zwiększenie wydatków wpłynęłoby na sytuację bieżącą. Przecież podczas Drugiej Wojny Światowej wydatki sektora prywatnego zostały celowo zmniejszone przy pomocy reglamentacji i ograniczeń nałożonych na prywatny sektor budowlany, a w czasie trwania wojny w Korei rząd próbował uniknąć inflacjogennych nacisków gwałtownie podnosząc podatki. Zatem prawdopodobnie zwiększenie wydatków w chwili obecnej przyniosłoby większe zyski.
O ile większe? W uzyskaniu odpowiedzi na to pytanie pomogłyby na pewno eksperymenty naturalne, które ukazałyby skutki wydatków rządowych w warunkach bardziej zbliżonych do obecnej sytuacji. Jednak w dzisiejszych czasach tak jednoznaczne eksperymenty jak Druga Wojna Światowa nie istnieją. Mimo to jest kilka sposobów, by rozprawić się z tą kwestią.
Jednym z nich jest głębsza analiza wydarzeń z przeszłości. Historycy gospodarki, Barry Eichengreen i Kevin O’Rourke, zwracają uwagę na to, że w latach 30-tych XX wieku narody Europy, jeden po drugim, przystępowały do wyścigu zbrojeń w warunkach przypominających obecne, czyli wysokiego bezrobocia oraz stóp procentowych bliskich zeru. We współpracy ze studentami wykorzystali szczątkowe dane z tamtej epoki, by oszacować wpływ zmian poziomu wydatków spowodowany wyścigiem zbrojeń na produkcję i otrzymali znacznie wyższy zwrot z każdego zainwestowanego dolara (a raczej lira, marki, franka, itd.).
Innym sposobem jest porównanie regionów w obrębie Stanów Zjednoczonych. Emi Nakamura i Jon Steinsson z Uniwersytetu Columbia pokazują, że niektóre stany przez długie lata miały znacznie lepiej rozwinięty przemysł obronny, niż pozostałe stany. Na przykład wielu dostawców sprzętu i usług dla wojska działało na terenie Kalifornii, a w stanie Illinois nie. Tymczasem wydatki na obronę na poziomie narodowym mocno się wahały. Gwałtownie rosły za rządów Reagana, by następnie obniżyć się po zakończeniu zimnej wojny. Na poziomie narodowym wyniki tych zmian zostały przesłonięte przez inne czynniki, szczególnie politykę monetarną. Rezerwa Federalna drastycznie podniosła bowiem oprocentowanie na początku lat 80-tych, kiedy Reagan rozpoczynał zbrojenie i znacząco je obniżyła dekadę później. Mimo to wpływ wydatków rządowych można zbadać analizując efekt zróżnicowania między stanami. Na tej podstawie Nakamura i Steinsson szacują, że 1 dolar nakładu w rzeczywistości zwiększa produkcję o około 1,5 dolara.
Zatem biorąc pod uwagę skutki wojen, w tym wyścig zbrojeniowy, który je poprzedza oraz zmniejszanie zasobów militarnych, który po nich następuje, możemy uzyskać wiele informacji na temat wpływu wydatków rządowych. Jednak czy tę kwestię można rozstrzygnąć wyłącznie przy pomocy wojen?
W przypadku dużego wzrostu wydatków rządowych odpowiedź niestety brzmi „tak”. Obszerne programy wydatków opracowywane są najczęściej w reakcji na wojnę lub w obliczu jej zagrożenia. Natomiast ograniczenie wydatków zdarza się czasami z innego powodu. Na przykład narodowe organy ustawodawcze obawiają się ogromnego deficytu budżetowego i/lub długów i tną wydatki, by odzyskać kontrolę nad finansami. A zatem oprócz wojny również oszczędność dostarcza nam informacji na temat efektów polityki fiskalnej.
Na marginesie, warto przyglądać się zmianom strategii, a nie samym wydatkom. Podobnie jak podatki, wydatki we współczesnych gospodarkach zmieniają się zależnie od stanu gospodarki w sposób, który może wykazać błędne korelacje. Na przykład nakłady Stanów Zjednoczonych na zasiłki dla bezrobotnych w ostatnich latach znacznie wzrosły, choć gospodarka się osłabiła. W tym przypadku jednak to bezrobocie jest przyczyną wydatków a nie odwrotnie. Ocena efektów oszczędności wymaga zatem skrupulatnej analizy środków stosowanych do ich wdrażania.
Na szczęście badacze z Narodowego Funduszu Monetarnego wykonali czarną robotę i wskazali aż 173 przypadki oszczędności fiskalnych w krajach gospodarczo zaawansowanych w latach 1978-2009. Okazało się, że po wprowadzeniu polityki oszczędnościowej następował regres ekonomiczny i wyższe bezrobocie.
Dowodów jest o wiele więcej.
Mam jednak nadzieję, że przedstawiony przeze mnie ogólny zarys pokazał ile na ten temat wiemy i na jakiej podstawie wyciągamy wnioski. Liczę również na to, że nie uznacie państwo za odosobnioną opinii mojej, Josepha Stiglitza czy Christiny Romer, że ograniczanie wydatków w obliczu obecnego kryzysu tylko go pogorszy, a tymczasowy wzrost wydatków pomógłby go nam pokonać. Jak zapewniła Romer w jednym ze swych ostatnich przemówień na temat badań dotyczących polityki fiskalnej:
W kwestii polityki fiskalnej dowody są mocniejsze, niż kiedykolwiek. Bodziec fiskalny pomaga gospodarce w tworzeniu miejsc pracy, a redukcja deficytu budżetowego przynajmniej krótkoterminowo hamuje wzrost gospodarczy. Mimo to najwyraźniej dowody te nie przebijają się i nie są brane pod uwagę w procesie legislacyjnym.
A tego właśnie potrzebujemy, by coś zmienić.
* Norton, „End this depression now!”, 2012
---------------------------------------------------------------------------------------------
Tekst ukazuje się za zgodą The New York Review of Books