Z nudów, z braku towarzystwa, z braku pieniędzy – co robią seniorzy, żeby żyło im się lepiej i by dorobić do marnej emerytury? Niektórzy wsiadają w tramwaj i jadą do marketu, bo jest promocja, inni idą pod Halę Mirowską i sprzedają pamiątki po zmarłych małżonkach, jeszcze inni lepią pierogi na zamówienie.
Niedawno z okazji dnia dziecka jeden z supermarketów wprowadził promocję. 60 proc. mniej za dwa lody na patyku. – Pojechałyśmy do sklepu po 17 i obeszłyśmy się smakiem. Panie mówiły, że ludzie kartonami wynosili – żali się 70-latka z małego miasteczka, położonego w północnej Polsce. Dzień później o lodach dyskutowały też dwie staruszki w jednym z warszawskich autobusów. Kobiety szukały sklepu, w którym dostaną jeszcze produkt w promocyjnej cenie. – Nasz market jest duży, więc czasami przyjeżdżają do nas ludzie z zupełnie innej części miasta, by kupić coś w promocji. Ale to zależy od pogody, w upały nikomu się nie chce – zaznacza sklepowa.
W wielu regionach Polski starzy ludzie dla zabicia czasu, a częściej z powodu niskiej emerytury polują na promocje. Są w stanie przejechać nawet kilka kilometrów, by zaoszczędzić parę złotych. Dorabiają także lepiąc pierogi na zamówienie, czy wyprzedając z domu niepotrzebne szpargały – często rzeczy należące w przeszłości do zmarłych małżonków.
"Szokująca" różnica w cenach
– Babcia trzyma kasę. I jak dziadek dostanie od niej pieniądze na zakupy, to sprawdza, gdzie jest najtaniej, np. po marchewkę idzie do Carrefoura, a po ziemniaki do Biedronki. W ten sposób zaoszczędzi jakąś złotówkę. A dla niego to dużo – opowiada wnuczek Andrzej. Odkąd Małgorzata została wdową, to większą wagę przywiązuje do cen i więcej czasu poświęca na zakupy. Utrzymuje się z niewielkiej emerytury. Niemalże połowę z 950 zł przeznacza na leki, a do tego musi opłacić rachunki. Gdyby nie pomoc dzieci, nie starczałoby jej na jedzenie. – Zawsze patrzę, gdzie jest taniej i porównuję ceny w kilku sklepach. Jak było mięso w promocji w Biedronce, to kupiłam na zapas – opowiada. O tym, jak ciężko żyje się niektórym emerytom przekonała się Ewa, właścicielka kwiaciarni.
– Jak ludzie na starość mają niewiele pieniędzy, to wiem, że oszczędzają i jeżdżą za promocjami. Ale na to trzeba mieć czas. A ja nie mam, bo sobie dorabiam. Gdybym tego nie robiła, to pewnie musiałabym szukać, gdzie taniej – dodaje warszawianka spotkana w markecie. Inna już dawno odkryła, że w dużych sklepach są "szokujące różnice w cenach". Dlatego kobieta ubolewa, że w pobliżu Hali Mirowskiej zamknięto supermarket. Ona sama ma chory kręgosłup i nie ma siły jeździć i szukać tanich produktów. Zresztą nie jest przekonana co do ich jakości: – Powiem szczerze, że w tych supermarketach towary są kiepskie. Jak produkują dla tego Jeronima, to gorsze są te rzeczy, chociaż opakowanie takie samo, jak w innych sklepach.
Dla zabicia czasu
Ale są i seniorzy, którym emerytura pozwala na spokojne zakupy w droższym spożywczaku tuż pod blokiem, jednak celowo jadą na drugi koniec miasta. Tak było z babcią Pawła. Wsiadała w tramwaj przy Pl. Wilsona i jechała aż do Hali Mirowskiej. – Kiedyś jej mówiłem, że przecież mogę zawieźć, pomóc z tymi zakupami. Ona na to, że sobie wyjdzie rano, pojedzie do sklepu, pooddycha świeżym powietrzem i pół dnia ma już z głowy. "Bo ile można oglądać te durne seriale?" – pytała.
W okolicy warszawskiej Hali Mirowskiej aż roi się od siwych głów. Do tramwajów, które zatrzymują się tuż obok budynku, przeważnie zawsze wchodzi tłum staruszków załadowanych zakupami. Nie inaczej jest, gdy się tam pojawiam. Na przystanku oczekują ci, którzy zakupy mają już za sobą. Niektórzy podpierają się balkonikami, inni ledwo stoją o kulach. A obok nich siatki zakupów, kwiaty, warzywa. – Jest początek miesiąca, więc renta i emerytura wpłynęły, dlatego dziś jest tak tłoczno – tłumaczy sprzedawczyni z warzywniaka. Pan w kolejce zrobił się aż czerwony ze złości, bo stojąca przed nim staruszka bardzo powoli wybiera morelki. – Tłumy staruszków przychodzą tu dla zabicia czasu. Często chcą po prostu porozmawiać. Zwykle robią małe zakupy, są codziennie albo co kilka dni – opowiada pracownica cukierni. Inna ekspedientka, handlująca ziołami i kwiatami, dorzuca: – Moja ciocia czasami wdaje się z tymi samotnymi ludźmi w dyskusję. Gadają i gadają, a potem się złości, bo odchodzą i nic nie kupują. Bo oni właściwie chcą tylko porozmawiać.
Starsza, elegancka brunetka próbuje dobić targu. Dwie duże rolki papieru toaletowego chce kupić za 2 zł. Ale nie udaje jej się zbić ceny. Nie rezygnuje, bierze. I ładuje do czarnego wózka. Niespiesznie idzie dalej. Chwali się kobiecie ze stoiska obok, że kupiła sobie zapas papieru. "Będziesz miała pani czym się podcierać" – odpowiada. Staruszka energicznie rusza przed siebie. Zachwyca się czerwonym sercem z naszytym napisem "I love you". Zaczepiam ją, mówi, że nie ma czasu rozmawiać. Ale po chwili wraca. – Serduszko będzie mi pasowało do sypialni – cieszy się. Przyznaje, że jej się wcale nie nudzi, ale na targu jest prawie codziennie, bo tak tu pięknie, kolorowo, wszystko "tętni życiem".
Dorabiają i handlują na ulicy
Starszej kobiecie przeszkadzam w jedzeniu śniadania (sucha bułka z twarożkiem). Ukryła się przed słońcem w cieniu hali. Handluje książkami i kryształami, które równiutko poukładała na kocu. Zjawia się tu codziennie, choć dziś do godziny 12. jeszcze nic nie sprzedała. – Zostały mi te kryształy, a przecież ich nie zjem – uśmiecha się szeroko i pokazuje braki w uzębieniu. Książki dla dzieci wycenia na 5 zł, poważniejsze i bardziej opasłe pozycje – nawet na 25 zł. – Mam 750 zł renty, mieszkam z pieskiem. Stary, ma aż 18 lat. Tutaj sobie zawsze dorobię, kilkaset złotych nawet – mówi. A i towarzystwo ma. Obok niej stoi zadbana blondynka z balejażem. Ale też narzeka, że ciężko jej związać koniec z końcem.
Bardzo długa jest alejka usłana kocami, ręcznikami i kartonami, na których starzy ludzie rozkładają dosłownie wszystko: zaczynając od butów, staników, patelni, na kagańcu dla psa kończąc. Chcą to sprzedać, niektórzy dla pieniędzy, inni chcą mieć pretekst, by wyjść z domu. – Przychodzę tu, bo mam niewiele. Pani zobaczy, tam taka żółta koszulka, w sam raz na panią – wskazuje palcem siwy mężczyzna. Na kocu ma ubrania po żonie, która przybrała na wadze. – Są też moje rzeczy i po dzieciach. Wie pani, szkoda mi wyrzucać. Ale nie wolno mówić, że po zmarłych, bo się nic nie sprzeda – mruży oczy.
Po drugiej, tej słonecznej stronie hali, zaczepia mnie inna pani. Wciska mi za dwa złote szczypiorek. – Ekologiczny, z własnego ogrodu – zachwala. Biorę. A ona opowiada, że handluje "zieleniną" pod Halą Mirowską, a jej mąż w innej lokalizacji. – Mała emerytura, na całe szczęście ogródek mamy, więc zawsze można iść sprzedać, co tam wyrośnie. Mam dużą rodzinę, teraz wnuczki – bliźniaczki mają 18-stkę, każdemu pomagam, ile mogę – mówi i z dumą opowiada o wnukach i prawnukach.
Małgorzata na ulicy staroci wysprzedawać nie może. W jej mieście to byłby dopiero wstyd. Ale znalazła inny – bardziej dyskretny sposób na zarobek. Robi i przed świętami sprzedaje pierogi i uszka tym, którym nie chce się lepić. Ma też z tego trochę satysfakcję. – Zachwalają, że takie dobre – uśmiecha się.
Warszawski Żoliborz. Starsza pani na niewielkim stoliku rozstawiła kobiałki z truskawkami. "9 zł za kilogram, świeża, słodka" – napisała na białej kartce zielonym mazakiem. Słońce świeci jej prosto w twarz. – Umęczę się bardzo, ale co zrobić. Mąż po dwóch udarach, muszę dorabiać do emerytury, bo mam 760 zł, a za samo mieszkanie płacę 680 zł – wylicza. – Właśnie przeczytałam, jaką emeryturę mają posłowie. No ręce opadają. To nie jest kraj dla takich ludzi, takich bez złotej karty – dodaje.
Oni (starsi ludzie – red.) tylko czekają na jakieś promocje. Jak np. przecenię kwiatki, to nieważne, czy im się podobają, czy też nie, od razu biorą. Wystarczy, że towar jest o 50 groszy tańszy i wysprzedaje się natychmiast.