Strasznie się cieszę, że kina zalewane są przez badziewne filmy, które frustrują i zawodzą. Dzięki temu możemy docenić takie dzieła jak "Blade Runner 2049". Jest jak to uczucie, gdy po srogiej zimie witają nas ciepłe dni, a promienie słońca kojąco gładzą naszą twarz. To film doskonały pod każdym względem. Nie wiem czy wybitny, bo aż tak się nie znam, ale skoro nie ma się praktycznie do czego przyczepić, to chyba tak jest.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
Napisz do mnie:
bartosz.godzinski@natemat.pl
Mam nadzieję, że nie podpadnę ortodoksyjnym fanatykom "Łowcy androidów" z 1982 roku (swoją drogą nie rozumiem dlaczego dystrybutor akurat w tym przypadku nie kontynuował przyjętego już tłumaczenia tytułu). "Blade Runner 2049" zachowuje ducha oryginału, który jest filmem naprawdę kultowym i na pewno rewolucyjnym. Do tej pory porównuje się jego klimat z innymi produkcjami science-fiction i nie tylko, a charakterystyczna symfoniczno-elektroniczna muzyka Vangelisa jest wzorem dla "futurystycznych" kompozytorów. Reżyser Denis Villeneuve podołał wyzwaniu "zrobienia dobrego sequela", ale można się było tego spodziewać po jego wcześniejszym, zaskakująco dobrym filmie "Nowy początek".
Na pierwszy rzut oka i ucha
Pierwsze co zachwyca i utrzymuje poziom do samego końca, to oprawa audiowizualna. Jest cudowna, zapierająca dech w piersi, wgniatająca w fotel i... można by tu wymieniać wiele innych epitetów i frazesów. Mamy post-apokaliptyczne pustkowia, cyberpunkowe Los Angeles, ale i ciasną klitkę głównego bohatera. Filmowe kadry z pięknymi sceneriami rodem z koszmarów Elona Muska mogłyby posłużyć jako fotografie na ścianie lub przynajmniej tapety na pulpit. Ponura wizja świata przyszłości przeraża, ale i fascynuje, jak obrazy Zdzisława Beksińskiego.
To, co widzimy na ekranie, nie robiłoby takiego wrażenia bez muzyki. I na odwrót. Za ścieżkę dźwiękową odpowiadają panowie Benjamin Wallfisch i Hans Zimmer, którzy naśladują styl Vangelisa, ale nie można mieć im tego za złe, bo to znak rozpoznawczy "Łowcy Androidów". Tło muzyczne z ambientu, często wychodzi na pierwszy plan i gra pierwsze skrzypce, zwłaszcza gdy nagle uderzy z głośników jak granat elektromagnetyczny. Wywołuje ciarki niepokoju i podziwu dla kompozytorów. Soundtrack jest tak dobry, że chce się go słuchać dalej, co zresztą teraz czynię. A czego słuchają androidy? Wcale nie techno, ale Franka Sinatry i Elvisa Presleya, co świadczy o ulotności współczesnej muzyki.
Zarówno efekty komputerowe, jak i ścieżka dźwiękowa nie stanowią bajeranckiego gadżetu, obowiązkowego dodatku czy dema nowego silnika graficznego od producenta elektroniki. Służą "czemuś", są z pozoru niewidzialnym bohaterem filmu, który bez nich nie miałby swojego ducha.
Przyjemne z pożytecznym
"Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?" - to wiele mówiący tytuł opowiadania Philipa K. Dicka, na którego podstawie nakręcono "Łowcę androidów". Pisarze i filmowcy science-fiction od kilku dekad zajmują się rozterkami egzystencjalnymi. Co czyni człowieka człowiekiem? Dusza jako świadomość? Sztuczna inteligencja też z założenia ma świadomość. Ciało? To, co widzimy, słyszymy i czujemy to przecież bodźce elektromagnetyczne przesyłane do naszego mózgu. Świetnie jest to pokazane w "Matrixie". Zastanówmy się też czy android zakopałby żywcem psa.
Sequel również porusza podobne dylematy. Jednak tak sobie myślę, że pozostaną one nadal w sferze filozoficznych rozmyślań. Jako ludzie często nie uznajemy za człowieka kogoś o innym kolorze skóry, orientacji czy pochodzeniu, a co dopiero robota. Nawet w filmie są ofiarami "rasistowskich" zaczepek i wyzwisk w stylu "androdupek", choć służą homo sapiens. Do tej pory nie wynieśliśmy lekcji z historii, bo niewolnictwo czy ludzie drugiej kategorii nadal są na porządku dziennym. Współczuję więc sztucznym bytom, które zostaną obdarzone w samoświadomość.
Z drugiej strony nie wiadomo, czy sztuczna inteligencja jąką widzimy w filmie w ogóle kiedykolwiek powstanie. Akcja pierwszej części dzieje się w 2019 roku. Jakoś nie widzę tych androidów na ulicach (albo się nie ujawniają?). A jeśli powstanie, to będzie za mądra na to, by dzielić planetę z naszym gatunkiem. Albo unicestwi nas... albo siebie. W USA w lipcu tego roku robot K5 popełnił samobójstwo wskakując do fontanny. W "liście" pożegnalnym napisał: "Chciałem tylko zabawić się latem. Słyszałem, że ludzie w taki upał mogą plusnąć do wody. Roboty nie mogą. Przepraszam". Świadkowie mówili, że zrobił to „nie mogąc wytrzymać głupoty ludzkiej rasy".
"Blade Runner 2049" nie jest czystą rozrywką, skłania do myślenia, które przyda się na przyszłość. Porusza trochę inne zagadnienia niż pierwsza część, dlatego fani nie powinni narzekać, a ludzie "nie w temacie" nie powinni się zawieść. Jest czymś więcej niż kolejną wydmuszką osadzoną przesiąkniętym zaawansowaną technologią świecie. Zaczynam więc znów wierzyć w wartościowe Hollywood.
Treść dorasta do formy
Piszę o filmie ogólnikami, bo nie chcę oczywiście zdradzać historii. Jest niepisanie podzielona na rozdziały, powoli płynie, ale nie nuży. Atmosfera jest duszna jak powietrze w Los Angeles 2049. O "Łowcy androidów" zwykło się mówić jako o neo-noir, czyli majestatyczne, czarno-białe kryminały opatula w nowoczesną formę. Nie brakuje pościgów, wybuchów i scen walki, ale akcja się na nich nie opiera, lecz na tajemnicy, dialogach i muzyce budującej napięcie. Sprawniej myślący widzowie pewnie nie będą zaskoczeni zwrotami akcji, ale też nie można przesadzać z przeintelektualizowaniem.
Byłem trochę przerażony obsadzeniem Ryana Goslinga w roli głównej. Nie pomyślałem jednak, że jego sztuczność idealnie będzie pasować do postaci androida (spokojnie, dowiadujemy się o tym na samym początku), tak jak Terminator nie byłby tak dobry bez Arnolda Schwarzeneggera. Piszę to złośliwie, bo Gosling jako detektyw K daje oczywiście radę i jego słodko-smutna mina nawet nie przeszkadza. Ba! Jego postać ewoluuje w filmie i to nawet widać. Nowatorską ciekawostką są też uroki życia androida np. w tym jak sobie mieszka. Jesteśmy też świadkiem kwitnącej miłości między dwiema sztucznymi inteligencjami, a są tam nawet bardzo ekscytujące sceny erotyczne. To doprawdy pozostaje w głowie na długo.
Rick Deckard grany przez Harrisona Forda pojawia się niestety na krótko, jednak jest klasą samą w sobie. Jego "powrót" robi jednak większą furorę niż w "Gwiezdnch Wojnach: Przebudzeniu Mocy". Niewiele jest też scen z kontrowersyjnym Jaredem Leto - mogę przyznać, że nie popsuł filmu i wywiązał się ze swego zadania. Na ekranie występuje za to dużo kobiet i to w ciekawych kreacjach. Szefową policji jest postać grana przez lodowatą Robin Wright ("House of Cards"), arcyłotrem jest Sylwia Hoeks, która gra tak dobrze, że aż się ją nienawidzi. Zakochać się można, podobnie jak detektyw K, w Joi granej przez przecudowną Ana de Armas.
Łowca Oscarów
Już teraz "Blade Runner 2049" został przez wielu krytyków, widzów i recenzentów okrzyknięty filmem roku. Trudno się z tym nie zgodzić, choć będzie konkurować m.in. z "Logan: Wolverine", "Dunkierką", "Mother!" czy "To". Na pewno jednak będzie w czołówce i nawet nowe "Gwiezdne Wojny" mu nie zagrożą. W walce o Oscary w głównych kategoriach może mieć ciężko, jednak na statuetki za techniczne sprawy z pewnością zasłużył. Albo znów przestanę wierzyć i ufać Hollywoodowi.