Od 8 lat ta polska para podróżuje po świecie vanem. Uciekali przed wietnamskim gangiem i wygrali majątek w kasynie
Alicja Cembrowska
27 października 2017, 16:36·6 minut czytania
Publikacja artykułu: 27 października 2017, 16:36
Na trasie w Norwegii w busie Oli i Karola zepsuł się silnik. W końcu zatrzymał się uprzejmy Norweg i popijając piwo, zaoferował pomoc. Karol pojechał z nim do jego kolegi, który, jak się okazało, miał na swoim podwórku 15 busów. Za śmieszną kwotę 400 zł sprzedał mu silnik, a rano na śniadanie zaserwował mięso z wieloryba i kilka zgrzewek piwa. Opowiadał na swój temat różne historie, w końcu jednak okazało się, że należy do lokalnej mafii. Karol wspomina, że wpadli w panikę, ale... bez silnika nie mieli jak uciec. Po miłym przyjęciu, Norweg podjechał białą ciężarówką z chłodnią i poprosił, by para się do niej włamała, bo zgubił kluczyki, a wie, że Polacy się na tym znają… Uzbrojono ich w piłę, wiertarkę i łomy. Gdy już udało im się włamać do pojazdu, znaleźli w nim kilkaset kilogramów krewetek. Do końca wyprawy na wszystkie śniadania, obiady i kolacje zajadali krewetki - w ramach podziękowania dostali kilka pudeł.
Reklama.
Dobre lepszego początki
Gdy słyszę słowo "van" to w pierwszej kolejności myślę o bohaterze „Into the wild”. W tym filmie van nie jest pojazdem samym w sobie, a materializacją całkowitej wolności i niezależności. Współcześni nomadzi chcą, podobnie jak filmowy Chris, poznawać świat na swoich zasadach. I żyć inaczej niż od wypłaty do wypłaty, od poniedziałku do weekendu.
Popularność podróżowania innego niż „all inclusive” obserwować można od kilku lat. Gdy grupa, której znudziły się hotelowe baseny i utarte szlaki zaczęła rosnąć, vany dostały drugą szansę. Obecnie możemy mówić o szerokim trendzie nazywanym „van life”. Wystarczy przejrzeć zdjęcia w sieci oznaczone tym hasztagiem, by szybko zorientować się, że nie jest to już tylko wymysł „bogatych dzieci” czy wąskiej grupy dziwaków i odmieńców. Co takiego pociągającego jest w niekończącej się wędrówce, gdy po wszystkich trudach nie możemy wyciągnąć się w wannie i pomyśleć o powrocie do "codzienności", bo jest nią sama podróż?
„Van life” jaki obserwujemy obecnie narodził się około 6 lat temu, jednak nie był tak nazywany od samych początków. Jak każdy trend potrzebował napędu, którym zdaje się być rosnące poczucie osaczenia. Przez zasady, nakazy i złote rady jak należy żyć.
Karol i Ola Lewandowscy, niektórym może bardziej znani jako autorzy bloga „Busem przez świat”, przyznają, że gdy oni zdecydowali się zasmakować takiego podróżowania, nie było jeszcze mowy o utartym na nie określeniu. Właściwie to trochę je nawet wyprzedzili, bo do swojego auta wsiedli w 2009 roku. Mają zatem za sobą 8 lat busowej przygody, która zyskała grono wiernych obserwatorów głównie za sprawą mediów społecznościowych. Byli jednymi z pierwszych, którzy żywo relacjonowali w Internecie cały przebieg wyprawy.
Co sprawiło, że wydali 2000 zł na starego busa, który od lat rdzewiał za jakąś szopą niedaleko Świdnicy? Odpowiadają bez ogródek. – Było to wszystko na co wtedy mieliśmy fundusze. Byliśmy studentami z niewielkim budżetem i olbrzymim marzeniem o podróżowaniu. Nie było nas stać na wycieczki z biurem podróży i 5-gwiazdkowe hotele. To jest chyba taki wiek, kiedy więcej się działa, niż myśli i powątpiewa.
Ich "marzenie" było jednak w stanie opłakanym. Na pewno nie był to jeden z tych pojazdów, które tną szosy w hollywoodzkich produkcjach, jednak z pomocą przyjaciół udało im się doprowadzić go do stanu, który widzimy na zdjęciach. Z efektów są zadowoleni do dziś - między innymi z grafiki, która dumnie zdobi bok auta i odróżnia je od innych. Mając w pełni dostosowany środek transportu mogli zacząć realizować pasję, nie tłumić podszeptów swojej wyobraźni i cieszyć się niezależnością. - Taki bus to swego rodzaju dom na kółkach. Mamy w środku rozkładane łóżko i małą kuchnię. Możemy nim zatrzymać się wszędzie, jak zgłodniejemy to bez problemu ugotujemy posiłek, a po kąpieli w morzu możemy się wykąpać we własnym przenośnym prysznicu. Tak naprawdę dostosowaliśmy busa tak, aby nawet w przypadku awarii, utknięcia gdzieś na tydzień poradzić sobie samodzielnie.
Ahoj, przygodo
Karol i Ola podkreślają, że zupełnie zakochali się w niezależności i poczuciu, że nie ma czasu na nudę. - Zaczęło się dziać. Trzy razy totalnie nas okradli, wygraliśmy w kasynie w Las Vegas tak dużo, że ochrona nas wygoniła, uciekaliśmy przed wietnamskim gangiem, mieliśmy tyyyyle awarii pośrodku niczego, że tego się już policzyć nie da, przyjmowaliśmy pomoc od norweskich gangsterów, stanęliśmy oko w oko z mnóstwem niedźwiedzi na dalekiej północy Alaski, zaprzyjaźniliśmy się z ludźmi w Australii, którzy ze swojego domu zrobili sierociniec dla kangurów, mieszkaliśmy w aborygeńskiej wiosce, w której mieszkańcy polują na rekiny i robią zupę z węża.
Z takich relacji, zarówno tych przyjemnych, jak i mniej wesołych wybrzmiewa entuzjazm. Para nie żałuje, że zrezygnowała z dotychczasowego życia, rzuciła prace i rozpoczęła nowy etap. Karol i Ola bez cienia wątpliwości przyznają, że ze sposobu na zwiedzanie świata powstał sposób na życie. Obecnie mają własną firmę, sklep internetowy, zarabiają prowadząc wykłady o tanim podróżowaniu, prowadzą wydawnictwo i piszą książki, o tym, co już udało im się zobaczyć. – Raz trafiliśmy na porę deszczową na północnym-zachodzie Australii. Wszystkie drogi były kompletnie zalane, a my szukaliśmy kawałka suchej ziemi, żeby rozłożyć namioty. Nagle, z przejeżdżającej żółtej terenówki wyskoczył młody chłopak krzycząc do nas po polsku “siema”. Okazało się, że był to Zbyszek, Polak, który mieszka z Aborygenami w buszu i żyje z nimi w tradycyjny aborygeński sposób: polują na kangury, wspólnie ściągają stare wraki z pustyni i budują sobie z ich części swoje pojazdy.
- Jeszcze innym razem, gdzieś na granicy Kanady i Alaski, tuż przed zmierzchem, jak tylko rozstawiliśmy namioty do spania, wypuściliśmy się na “zwiedzanie” starego opuszczonego motelu-widmo w wysokich Górach Skalistych. Kiedy już stamtąd wychodziliśmy zobaczyliśmy dym unoszący się z jednego z budynków. Poszliśmy to sprawdzić i trafiliśmy na człowieka, który od 7 lat mieszka w jednym ze starych budynków motelu. Trudno wyobrazić sobie nasze zdziwienie, kiedy ten człowiek okazał się być Polakiem. Jeszcze większe było, gdy dowiedzieliśmy się, że pochodzi, tak jak Karol, ze Świdnicy. Pan Waldemar mieszka razem z oswojonymi wiewiórkami i pomimo srogich kanadyjskich zim, radzi sobie bez prądu i bieżącej wody. - dodaje Ola.
Miejsca jakby mało
Zalety, jakimi są oszczędność i poczucie niezależności nie sprawiają jednak, że nie mam żadnych wątpliwości. Popularnym twierdzeniem jest, że współczesny człowiek chce szybciej i więcej. Nie jest już wstydliwym faktem zamiłowanie do nowinek technologicznych, wychwalanie drogich i ładnych mieszkań i luksusowego życia. Podświadomie chyba większość z nas marzy o dostatku, komforcie i dużym metrażu, który z takowymi się kojarzy. Poznając historie tych, którzy zrezygnowali z dobrodziejstw cywilizacyjnych i wybrali np. życie w dzikiej puszczy, z jednej strony zazdrościmy, z drugiej myślimy "ja bym tak nie mógł, to szaleństwo". Zdaje się jednak, że moda na „życie na bogato” mija lub zmienia wymiar. Zaczynamy podróżować świadomiej i dostrzegać, że mniej często znaczy więcej. Czy jest tak również w przypadku "przestrzeni mieszkaniowej"?
- Mała przestrzeń busa wyciska z człowieka zarówno jego słabości, jak i mocne strony. Nagle okazało się, że w podróży jesteśmy minimalistami i niewiele potrzeba nam do szczęścia. Ubrań mamy bardzo niewiele i nosimy je do zdarcia - ubieramy się bardzo prosto, wręcz klasycznie, bo nie mamy czasu na śledzenie trendów w modzie. Przestrzeń w busie nie jest duża, ale i zminimalizowaliśmy te nasze potrzeby posiadania czegoś. A jak wysiadasz z busa to masz tyle przestrzeni, że w mieszkaniu możesz tylko pomarzyć o takim metrażu.
Nie jest jednak tajemnicą, że każdy człowiek, nieważne jak bardzo towarzyski, potrzebuje swojego kąta, chwili dla siebie, a bus raczej nie jest miejscem, które gwarantuje spełnienie tych oczekiwań. - Kiedy spędzamy tak dużo czasu w drodze to mamy mnóstwo czasu na spacery w pojedynkę, na zajęcie się sobą. Nie doskwiera nam poczucie klaustrofobii ani tej fizycznej, ani psychicznej. Podróże w takiej formie nie są łatwe. Jest to bardzo duży test dla związków i przyjaźni. My po 6 latach wspólnego podróżowania wzięliśmy ślub i szczerze mówiąc uważamy, że każda para powinna pojechać choć na kilka tygodni na taki spartański wyjazd.
Ola i Karol podkreślają, że taka próba pozwala zweryfikować, czego tak naprawdę potrzebujemy do (i od) życia. Ich radością jest to, że w swoim busie mogą zmieścić lodówkę, kuchenkę, kawiarkę czy prysznic kempingowy - to z potrzeb czysto materialnych, a poza tym? Spełniają pasję i są razem.
Co to znaczy „wrócić do domu”?
Lubimy powtarzać, że wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Co jednak w przypadku, gdy w naszym tradycyjnym rozumieniu tego domu właściwie nie ma? Małżeństwo w podróży spędza około ośmiu miesięcy w roku. Co robią i gdzie mieszkają przez pozostałe cztery? Zdradzają, że właściwie… też podróżują. Ale po Polsce, z wykładami. - W pewnym sensie przeprowadziliśmy się już do vana. Od kilku lat nie wynajmujemy mieszkania, bo bywamy w Polsce na tak krótki czas, że nam się to nie opłaca. Jeżeli jest za zimno na mieszkanie w vanie, a chcemy w jakimś miejscu pobyć dłużej to wynajmujemy mieszkanie na kilka-kilkanaście dni z Airbnb. Tym sposobem czasem mieszkamy w Warszawie, czasem w Gdańsku, a czasem w Belgii czy w Australii.
Nie ma jednak mowy o "wybraniu" takiego stylu życia. To się po prostu stało, nie było wynikiem zaciętej dyskusji, przekorności, by udowodnić innym, że my możemy, a wy nie. Tak samo jak inni za naturalny proces uznają szukanie i wybranie jednego spośród tysiąca mieszkań, tak Ola i Karol zaczęli żyć mobilnie. – Oczywiście, że van life nie jest dla każdego, ale na pewno fajnie jest spróbować. Nawet przez kilka tygodni takiego życia. Naprawdę, w tym czasie można dowiedzieć się o sobie bardzo dużo.