Atrakcją są Hindusi - stosują technikę "tysiąca pchnięć", która europejskim kobietom, w tym Polkom, wyjątkowo przypadła do gustu. Poza tym urozmaiceniem są też czarnoskórzy mężczyźni, a dla męskiego grona Tajki, Japonki... Nie, nie jest to opis oferty jednego z domów publicznych w Tajlandii, która przez przewodnik "Lonley Planet" nazwana została "siedzibą Lucyfera". To tylko niektóre z powodów, dla których Polska staje się pożądanym kierunkiem światowej seksturystyki.
Według specjalistów z organizacji Fondation Scelles, która zajmuje się monitorowaniem zjawiska prostytucji i handlu ludźmi na świecie, w tym również tworzeniem mapy światowych centrów seksu za pieniądze, seksturystów można podzielić na dwie kategorie: tych, którzy z góry płacą za uciechy na wakacjach wykupując odpowiednią wycieczkę, oraz, jak określa Małgorzata Białek w artykule dla focus.pl, amatorów "sekssafari". Tych drugich jest znacznie więcej – wybierają miejsce, w którym najłatwiej o przygody seksualne i idą na żywioł.
- Miejscem, o którym najczęściej słyszę to Świnoujście. Tam spotkać można najwięcej turystów z Niemiec, Belgii czy Holandii. W agencjach jest wiele Polek i pań ze Wschodu – mówi Andrzej Gryżewski, seksuolog i psychoterapeuta z CBT Seksuolog. - Warszawa również cieszy się polarnością, ponieważ wybór jest tu najbardziej zróżnicowany. Pod tym względem nie różni się wiele od innych europejskich stolic. Są Tajki, Japonki, Afrykanki, Polki zdecydowanie nie dominują.
Okazuje się, że stolica ma też dużą ofertę dla kobiet. - Jest tu sporo Hindusów, którzy oferują technikę tysiąca pchnięć, atrakcyjną dla Europejek, bo zapewnia długie i intensywne doznania – wyjaśnia Andrzej Gryżewski. - W Warszawie jest też najwięcej panów do towarzystwa oraz mężczyzn czarnoskórych, z którymi panie mogą realizować swoje fantazje o egzotyce. Podobnie jest w Krakowie i Wrocławiu. W Gdańsku jest z kolei sporo turystów z krajów skandynawskich – dodaje nasz ekspert.
Fondation Scelles szacuje, że 14 proc. seksturystów z zagranicy przyjeżdża do Polski. To głównie Niemcy, Anglicy, Holendrzy, Austriacy i Włosi. Co oczywiste, nie ma dokładnych danych, jednak szacuje się, że polski seksbiznes wart jest od 5. do 10. miliardów złotych i warto przy tym podkreślić, że prawdopodobnie nawet co trzecia prostytutka w Polsce jest cudzoziemką. Najczęściej Ukrainką, Bułgarką lub Rumunką.
Trudno jednoznacznie stwierdzić, że to migracje przyczyniają się do rosnącej sławy Polski jako seksdestynacji. Wiadomo jednak, że nasz kraj jako kierunek nie mniej atrakcyjny niż Tajlandia jawi się seksturystom z zagranicy po Euro 2012, kiedy to media bez owijania w bawełnę pisały, że przygotowywane są u nas domu publiczne, w których kibice będą szukać rozrywek innych niż sportowe. I to właśnie po Euro "rozpasani Anglicy, którzy, korzystając z tanich linii lotniczych, spędzali tu szalone weekendy, żartowali wręcz, że tylko głupi nie potrafi znaleźć w Krakowie burdelu”, pisze w Focusie Małgorzata Białek. Za mało? Polska na brytyjskich formach coraz częściej określana jest mianem „europejskiej Tajlandii”, a tą z kolei przewodnik "Lonley Planet" opisuje tak: „Jeżeli Amsterdam, Rio czy nawet Bangkok ze swoimi dzielnicami rozpusty to miasta grzechu, to Pattaya (miasto w Tajlandii – przyp. red.) musi być osobistą siedzibą Lucyfera”. Jednak Polska to nie tylko coraz bardziej pożądany "sekskierunek". Jak się okazuje, co dziesiąty polski turysta to poszukiwacz erotycznych wrażeń.
Polacy jadą po seks
Zdaniem Jessici Jacobs, autorki książki „Seksturystyka w przestrzeni postkolonialnej”, fakt, że Polacy dołączyli do Anglików, Francuzów, Niemców czy Amerykanów, którzy seksturystykę uprawiają od dawna wynika z tego, że się wzbogacamy. "Początkowo kierunki tych podróży prowadziły za najbliższą granicę albo tam, gdzie ekspansja kolonialna poszczególnych narodów. Zawsze tam, gdzie biedniej", pisze Jacobs. Dziś jest już nieco inaczej.
- Polacy jeżdżą do Kijowa, Odessy, Gruzji i na Wysypy Kanaryjskie. No i oczywiście do Tajlandii – wylicza Andrzej Gryżewski. Modne są też Egipt i Turcja. Z kolei panowie z Trójmiasta całkiem niedawno odkryli, że do Kaliningradu można jeździć nie tylko po tanią benzynę. "Mały ruch graniczny (między północną Polską a Obwodem Kaliningradzkim – przyp. red.) oferuje Polakom coś jeszcze. To młode Rosjanki, które w kaliningradzkich klubach i dyskotekach na widok zachodniej karty kredytowej tracą resztki wstydu i bezkompromisowo rywalizują ciałem o ich posiadaczy", pisał dla naTemat w 2015 roku Jakub Noch.
Mimo rosnącej popularności seksturystyki tego typu wycieczek wciąż oficjalnie nie ma w ofertach polskich biur podróży, w przeciwieństwie do tego, co dzieje się na Zachodzie. Igor T. Miecik w artykule opublikowanym na łamach "Newsweeka" przytacza hasła reklamowe amerykańskich biur podróży, m.in. Summer Whisper: "Polecamy Desire resort w Meksyku. Riviera Maya. Seks, seks i jeszcze raz seks" oraz firmy Swingers Vacations, która wprost podaje za ile w danym kurorcie można kupić sobie przyjemność.
Kiedy kilka lat temu Miecik na potrzeby artykułu próbował znaleźć atrakcyjny "sekskierunek" każda rozmowa ze sprzedawcami z biur podróży była "ostrożnym i nieoficjalnym puszczaniem oka", choć ostatecznie informatorzy dziennikarza okazywali się świetnie rozeznani: "Riwiera turecka, Kreta, Wyspy Kanaryjskie też są pod tym względem bardzo dobre. Tak między nami, na Ibizie dostęp do seksu też jest OK, różnorodność oferty, nazwijmy to etnicznej, też bardzo szeroka. Tylko to wszystko jakieś takie wulgarne, masówka po kątach. Dziewczyny najczęściej nie mają nawet lokalu, a do hotelu wieczorem nikt pana z nimi nie wpuści. Tylko bardzo pana proszę, ta rozmowa to tak między nami, żeby pan potem nie mówił szefowi, że ja panu seks na wakacjach obiecywałem", cytuje jedną z rozmów.
Ostatecznie Miecikowi udaje się znaleźć jedną firmę, która proponuje luksusowe wakacje w Wietnamie. Za sześć dni z prywatnym samochodem z szoferem, a przede wszystkim pięknością, którą można wybrać wcześniej ze zdjęcia trzeba było zapłacić 8 tys. złotych. A nawiasem mówiąc: z 40 mln ludzi zajmujących się na świecie prostytucją, tylko 4 mln robią to z własnej woli.
Po co to wszystko? Według dra Piotra Darłowicza, seksuologa i terapeuty z poradni małżeńskiej, "seksturystyka odrealnia. Daje sto razy mocniejszego kopa niż wizyta u prostytutki w kraju", mówił dla Newsweeka. "Oddalenie od domu, bajkowe otoczenie, całkowity brak społecznej kontroli, mało tego – atmosfera przyzwolenia i wyzwolenia, nie tylko seksualnego, upaja jak narkotyk. Różnice kulturowe i bariera językowa pozwalają nie brać rzeczywistości do końca serio, w każdym razie nie wchodzić zbyt głęboko w istotę rzeczy. Można udawać, że to wszystko wcale nie dzieje się dzięki pieniądzom."
Jednak nasz ekspert znacząco poszerza spektrum powodów. - Motywów seksturystów jest dokładnie tyle, ile powodów, dla których tak w ogóle z kimkolwiek sypiamy – mówi Andrzej Gryżewski. - Jedni szukają rozrywki, inni ucieczki i odskoczni, a jeszcze inni czułości. Są tacy, którzy pragną mocnych wrażeń i ci, którzy w płatnym seksie znajdują odreagowanie przykrych emocji. Nie ma w seksturystyce wiodącego motywu, choć wydawać by się mogło, że jest nim pociąg do egzotyki. Seksturystyka jest nie tylko dla spragnionych doznań, ale i miłości.